Dzięki Józkowi Szczupakowi i jego Cyganom można było na strych przynajmniej swobodnie wejść i zrobić parę kroków w lewo i w prawo wzdłuż północnej jego ściany, wyposażonej w rząd niewielkich świetlików o zażółconych wieloletnim brudem szybkach. Za pierwszym razem Trudny ledwo tu się wcisnął, teraz mógł już stanąć wyprostowany, nie bojąc się, iż wystający nie wiadomo skąd drut, wiklina, gwóźdź czy drzazga wybije mu oko. Rozejrzał się. Lampa stała na podłodze w kącie północno-wschodnim, długi, sztukowany kabel biegł od niej do włazu i w dół. Naga, nie osłonięta abażurem, bardzo silna żarówka nie tyle rozpraszała zazwyczaj zalegający tutaj o tej porze ciężki półmrok, co wypychała go i wtłaczała, rozszatkowany na miriady drobnych i wielkich cieni, w dziki gąszcz pokrytych grubą warstwą kurzu rupieci, jaki wypełniał pozostałą część strychu. W efekcie Trudny postrzegał go jako surrealistyczną dżunglę zwłok tysięcy wytworów ludzkich rąk – są cmentarze i cmentarze; a czegóż nie było w tej nekropolii…! Wcale się nie dziwił fascynacji Konrada owym miejscem: było jak starożytny grobowiec zapomnianych królów, gdzie z jednakowym prawdopodobieństwem natknąć się można na jadowitego węża, jak i szkatułę diamentów. Konrad wszakże – pomyślał w roztargnieniu Jan Herman – natknął się tu na zwłoki ludzkie.
Podszedł do żony. Siedziała na jakimś drewnianym pudle, przysuniętym pod sam ceglany mur, metr od lampy, i rzeczywiście paliła papierosa. Patrzyła w bok, za ustawione pionowo wielkie płaszczyzny obciągniętych szarym papierem obrazów, gdzieś w głąb sterty żelaznych rupieci, piętrzących się niemal pod sam sufit. Nie odwróciła wzroku na wejście Trudnego, nic nie powiedziała, w ogóle się nie poruszyła. Siedziała i patrzyła. Nieruchomy smok jej cienia wpłaszczał się w brunatne cegły ścian. Strychu nie ogrzewano, a i jego uszczelnienie pozostawiało wiele do życzenia: Violetta wdziała na sukienkę popielaty włóczkowy sweter Jana Hermana, dla niej samej cokolwiek za obszerny, którym jednakowoż opatuliła się szczelnie, kuląc się na tej pace, przyciskając poziomo lewe przedramię do brzucha i ściągając kolana ku sobie i wzwyż.
Trudny obszedł obrazy, kucnął, powiódł wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Trup spoczywał we wnętrzu gęsto okutego przerdzewiałym żelastwem kufra, stojącego na bocznej ściance, tak że jego pokrywa otwierała się wprost ku podłodze. Kufer był częścią skomplikowanej konstrukcji, której zwieńczenie stanowił ów kwiat splątanego złomu, szczerzący się kolczastą paszczą pod ciemną powałą. Trudny w wyobraźni niemal widział powolny rozwój tej barokowej architektury śmietniska: co miesiąc, co dwa, ktoś przychodził i rzucał coś na wierzch, upychając całość byle dalej od włazu. Kufer stanowił fundament, kamień węgielny katedry ze stali i rdzy. Konrad dostał się był jednak do niego stosunkowo szybko, zaledwie po odgarnięciu kilku wiklinowych gratów i owych obrazów, które go zasłaniały. Otworzył go, no i zobaczył, co zobaczył.
Trudny ujął lampę za drewnianą podstawę i podciągnął ku kufrowi, na ile pozwalał na to kabel. Cienie rozprysnęły się na wszystkie strony, niczym stado much podniesione nagłym strachem z rozkładającego się truchła, na którym ucztowały. Na zwłokach w kufrze nikt i nic nie ucztowało. Spojrzał. Po pierwsze: za stare; po drugie: zima. Spojrzał ponownie. Co mieli zjeść, zjedli za cieplejszych dni. Szczury, skonstatował, zaskakująco chłodno nawet jak na niego. Owady zapewne też. To już prawie sam szkielet, z nędznymi szczątkami garderoby pouczepianymi kości. Szczerzy żółte ząbki z suchej czaszki o włosach jak nici babiego lata. Te włosy czarne, i czarna spódniczka, i czarna kurteczka, i w ogóle wszystko czarne, bo to jest śmierć. Szkielet, pomimo odchylenia pokrywy kufra do samej podłogi, trwa w nim, skręcony zwierzęco w embrionalnej pozycji, z goleniami wyżej głowy i rączkami oplecionymi na nich, i nie zamierza wypaść. Jak wmurowany. Jak zmumifikowany. Odzież w strzępach, skóra w strzępach. Ile mogła mieć lat? Nie więcej niż Lea. Podniósł lampę wyżej, przyjrzał się profilowi trupa. Oczy wyjedzone, skóra sczerniała niczym w pożarze, kości odbarwione. Co to jest, to niebieskie, takie nieprzyzwoicie jasne? To kokarda, która zsunęła się z jej włosów.
Pociągnął nosem, przejściowo zakatarzony, jak zawsze po nagłym przejściu z mrozu do cieplejszego wnętrza. Poczuł zapach i śniadanie podeszło mu do gardła; ten zapach – ten smród, ten odór, ten słodki aromat – rzucił nim w tył, mało nie przewracając, bo pod przewieszką złomu nie mógł się wyprostować i wylądowałby na plecach, gdyby nie odstawił lampy, żeby się z tyłu podeprzeć. A już wyprostowawszy się, szybko sięgnął do kieszeni i wyjął chusteczkę, którą następnie przytknął sobie do nosa pełną dłonią: woń własnego ciała, w kontraście do trupiej, zdała mu się rajskim pachnidłem. Oddychał szybko, co jakiś czas łapiąc haust powietrza przez otwarte usta.
Pochylił się nad Violą i wyłuskał spomiędzy jej palców mikroskopijnego peta. Podniosła na niego przedziwnie senny wzrok. Objął ją, podźwignął; wtuliwszy twarz w jej włosy, szepnął – tak cicho, że słowa wydawały się zaledwie chrapliwą modulacją jego oddechu:
– Zimno tu. Chodź, zrobię ci gorącej herbaty. Zadrżała.
6.
– Tato, tato, powiedz, czy mieszkanki Krety to Kretynki?
–
Co?
–
Kretynki, Kretynki!
Tato, powiedz mu, żeby mnie puścił!
Puść ją, Krystian.
Auaa! Kopnęła mnie! Kopnęła!
Lea, nie kop go.
Kretynki, Kretynki!
Taaato! Powiedz jej, że wcale nie Kretynki! Powiedz jej!
A właśnie, że nie! Powiedz mu, że tak! Powiedz! – Rany boskie, Janek, powiedz im cokolwiek, bo zwariuję od tych wrzasków.
–
Krewetki.
–
Co?
–
Krewetki. Idźcie stąd, no już!
–
Ale ja chcę wiedzieć naprawdę!
–
Bo jak zdejmę pasa…
Krystian pociągnął Lee za warkocz, Lea chciała go uderzyć łokciem, chybiła, on uskoczył i pognał na piętro, ona za nim. Trudny westchnął i zamknął drzwi do holu.
–
Skąd oni wzięli tę Kretę?
–
Nie wiem, gdzieś usłyszeli. Powiedz mi… – mimowolnie uśmiechnęła się, zorientowawszy się, iż powtarza słowa dzieci. – Powiedz mi, czego się dowiedziałeś.
Był już wieczór. Pięć godzin temu ambulans w asyście żandarmów wywiózł zwłoki. Przez te pięć godzin Trudny przeprowadził ze swego nie wykończonego gabinetu ponad dwa tuziny rozmów telefonicznych, z czego zaledwie kilka dotyczyło prowadzonych przezeń interesów. Resztę poświęcił na śledztwo w sprawie dziewczynki ze strychu. Trudny lepiej czy gorzej znał blisko trzy czwarte ludzi z wojskowej i cywilnej struktury władz miejskich, z czego bodaj jedna piąta była mu winna jakąś przysługę (jeśli nie kilka). Notes z telefonami Trudnego posiadał moc księgi czarów. Dzisiaj Jan Herman wypowiedział parę pomniejszych zaklęć.
–
Niczego.
Siedzieli w kuchni, przy bocznym stoliku i ostrożnie siorbali z drobnouchych filiżanek gorącą, czarną niczym Piekło kawę. Za oknem padał śnieg. W piekarniku piekło się jakieś ciasto, wypełniając izbę drożdżowym aromatem. Stojący na gazie czajnik prychał niezdecydowanie. Zza
zamkniętych drzwi prowadzących do salonu dochodziły metaliczne postukiwania oraz jęki i przekleństwa Pawła Trudnego, zmagającego się z przywleczoną przezeń z targu straszliwych rozmiarów choiną, wybraną tam osobiście przez Krystiana oraz Lee.
–
Jak to: niczego? Nie wiedzą nawet, kto to jest?
–
A skąd mają wiedzieć? Żadnych dokumentów przy sobie nie miała, a i do porównywania ze zdjęciami nie bardzo się nadaje. Masz pojęcie, ile dzieci zaginęło w trzydziestym dziewiątym w samej Galicji? To są jakieś astronomiczne liczby, człowiek z ratusza mówił, że nawet ich nie katalogują.
– No dobrze, a Janos? On przecież ci sprzedał ten dom. Powinien wiedzieć, co sprzedaje.
–
Janos pojechał do Berlina, zostawił mi wiadomość w firmie.