–
I ty, który ją masz, ty… chcesz wiedzieć. Mam ci powiedzieć, jak jemu powiedziałem.
Trudny nie był już w tej chwili pewien, czy kabalista widzi w nim posiadacza Księgi, czy raczej posiadacza Racheli; szczegóły zamazały się chyba również samemu Goldsteinowi.
Tak to wyglądało. Zaiste, nie był w tym momencie Trudny dobrym człowiekiem. Stał w cichym i zimnym mieście śmierci, pod ruchomą kopułą nocy, na szczycie zaśnieżonego rumowiska, na zwłokach budynku, szczelnie otoczony ciemnością – i dla wydarcia zeń bolesnych jego sekretów bezlitośnie tarmosił umierającym człowiekiem, jak mokrą szmatą, kłamiąc mu i grożąc, i okazując siłę wobec jego słabości, zły, zły, przerażający w zamierzonej czerni swych szat na głęboko mrocznym atłasie bezgwiezdnej i bezksiężycowej północy grudniowego dnia; stał i wyrządzał krzywdę, z pełną, mroźnie zimną świadomością swych czynów wyrządzał człowiekowi krzywdę, a miał przecież za sobą a przeciwko swej ofierze wszystkie potęgi nocy, dla Goldsteina był teraz jej awatarem, gęstą personifikacją, posiadał moc obleczenia w ciało wszelkich wyobrażalnych strachów: zły, zły, przerażający.
Potem, biegnąc przez getto z przyciśniętą do piersi Księgą, z hałasem urojonej pogoni za plecami, przerażony śmiertelnie – przypomniał sobie puste spojrzenie Izaaka i zrozumiał je. Zaszlochał sucho, na jakąkolwiek głośniejszą rozpacz pozbawiony tchu. Tylko w poniżeniu równość. Czuł na karku ciepły oddech bestii. Bał się. Ścigało go samo miasto. Kiedy zaczął się ów śmiertelny bieg? Kiedy usłyszał pierwsze dźwięki pościgu? Zlewała mu się w jeden czas nawet bliska przeszłość i nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Ale strach ogarnął go był niemal natychmiast: kroki, nawoływania, szelesty w ciemności. Getto otaczało go wielką, milczącą nekropolią, mógł do woli oglądać się wstecz, kryć za załomami, przystawać i nasłuchiwać – i tak mrok gapił się nań z każdej najdrobniejszej szczeliny w murze. Noc obróciła się przeciwko niemu. Musiał biec: bieg – ten paniczny ruch, byle dalej od pasywności – ratował go przed niechybnym pomieszaniem zmysłów. Gdyby chociaż księżyc… Zobaczyłby wówczas Pustkę za sobą, pustkę przed sobą. Lecz teraz, w tym mroku, jak za drzwiami sypialni – kłębiły się tam piekielne hordy. No przecież słyszał je! Gnał gdzieś na oślep, dawno utraciwszy poczucie kierunku i pamięć przebytej drogi, zagubiony, opętany strachem. Ciężka Księga ciągnęła go ku zimnej ziemi, ale nie wypuszczał jej, Księga jest Księgą, to zwierciadło przeciwko nocy. Mijał ciche domy, mijał domy z setkami ludzi wewnątrz – a nawet nie pomyślał o możliwej do uzyskania z ich strony pomocy. Nigdy nie uważał się za antysemitę, w istocie w ogóle mu nie przyszło do głowy dokonywać autooceny pod takim kątem. To w ogóle nie ulegało kwestii; Żydzi byli spoza jego świata, tak samo jak chociażby Japończycy czy komuniści – byli po prostu obcy. Nie zdając sobie z tego sprawy, pilnie strzegł reguły powierzchowności wszelkich z nimi kontaktów. Nawet prowadząc na niemałą skalę handel z gettem, czynił to za pośrednictwem Grążla i Paniebudy; teraz zaś po raz pierwszy przekroczył granicę ziemi zakazanej. Samotny pośród tysięcy. Biegł, potykając się, dysząc chrapliwie. Słowa starego Goldsteina huczały mu w głowie, w rytm pulsu szumiącej w żyłach krwi. Przez ten szum i przez oddech, nie słyszał już nic więcej – lecz był pewien: piekło za nim. Ściskał w swych ramionach Księgę niczym wyratowane z pożaru niemowlę. Ostatkiem sił poruszał nogami. W końcu padł na śnieg. Noc obróciła się nad nim. Księga grzała go w pierś. Gdzieś w oddali ktoś krzyczał po niemiecku. Oddech zamarzał Trudnemu na wargach. Zaczął się śmiać. Boże mój, toż to czyste szaleństwo!
17.
– Czego ty chcesz? Co mam ci wytłumaczyć…? Czwarty wymiar? A co się stało z twoimi duchami? Wyzdychały w międzyczasie?
–
Odpuść sobie, Koń.
–
I w ogóle, co to za zwyczaje: bladym świtem podrywać ludzi z łóżek! Gdzieś ty był? Jak ty wyglądasz! W hienę cmentarną się bawiłeś? Zdejmij to lepiej, bo zabłocisz mi mieszkanie.
Pili potem gorzką herbatę, siedząc w bliźniaczych, ohydnie zielonych fotelach, wciśniętych w podokienne kąty zawalonego książkami gabinetu Konia. Słońce wschodziło ponad miastem.
Trudnemu wzrok odmawiał posłuszeństwa, nie potrafił go na dłużej utrzymać w bezruchu: jego spojrzenie ześlizgiwało się, spływało łagodnie z każdego przedmiotu, na którym dopiero co spoczęło – niczym ciężka kropla rtęci. Bynajmniej nie z braku snu; Janowi Hermanowi nie chciało się spać, nie ciążyły mu powieki. Był całkowicie przytomny, trzeźwy aż do bólu.
Koń przyglądał mu się spod zmarszczonych brwi, zaniepokojony jego zachowaniem.
–
Powinieneś się ogolić – mruknął. – I nie patrz tak na mnie.
–
Jak?
–
Wyglądasz niczym nawiedzony prorok. Prosto ze Starego Testamentu. No, co się śmiejesz? Zerknijże w zwierciadło. Straszliwa, straszliwa fizjonomia. Chłopie, powalasz samym spojrzeniem.
–
Znasz łacinę?
–
Nie mieściła się ona w zakresie mych studiów. Bo co? Wzrok Trudnego spływał właśnie z odłożonej na stertę czasopism Księgi.
–
Czwarty wymiar. Opowiedz mi.
–
Przypuszczam, że chodzi ci o czwarty wymiar przestrzenny, bo chyba nie o czas, co? Jeszcze nie tak dawno był to wcale popularny temat. Ale nie wierz, to wszystko bajki.
– Dlaczego?
Koń wzniósł do góry wyprostowany palec wskazujący.
–
Zasada zachowania materii i energii – rzekł. – Rozumowanie przez analogię. Będąc istotą dwuwymiarową, postrzegałbyś istnienie wyższego, trzeciego wymiaru poprzez niewytłumaczalny przypływ i odpływ do i z twojego dwuwymiarowego świata wspomnianych materii i energii. Dowodziłoby to jednoznacznie otwarcia twej płaszczyzny życiowej, że się tak wyrażę, do góry i w dół, które to kierunki pozostawałyby dla ciebie samego niedostępne i niewyobrażalne. A teraz się przesuń w nasz stary, dobry świat trójwymiarowy. Otóż niczego podobnego w nim nie obserwujemy, suma zawartości każdego układu zamkniętego pozostaje constans. Z czego, per analogiam, wnosimy o nieistnieniu czwartego wymiaru przestrzennego. Quod erat demonstrandum. Tfu, znaczy się, jednak łacina nie jest mi obca… – To pewne?
Koń dopił herbatę i wzruszył ramionami. – Nic nie jest pewne, co z kolei udowodnił niejaki Einstein, Żyd zresztą, więc bardzo możliwe, że cała ta teoria względności to jedynie żydowsko-masońsko-komunistycz-na dezinformacja czy inna prowokacja; nie wiem, nie jestem na bieżąco z Goebbelsem. Nic nie jest pewne, mój drogi, exemplum historia nauki; te wszystkie święte i niepodważalne dogmaty… Przedstaw to sobie jako matrioszki, powsadzane jedna w drugą: świat, czy też raczej nasz jego obraz, zmienia się ze stulecia na stulecie, każda teoria zawiera już w sobie zalążek swej sukcesorki, która ją obali, by opisać ten świat jeszcze bardziej szczegółowo; tak ad infinitum. Ergo i ja, prawiąc ci tu uczenie o czwartym wymiarze, nie ogłaszam prawd niepodważalnych, jeno aktualny pogląd przeważającej części naukowców. Są wyjątki; zawsze są wyjątki. Pierwsza zasada termodynamiki ocaleje chociażby przy założeniu ekstremalnie małych rozmiarów owego czwartego wymiaru: nie zaobserwujemy ucieczki doń i zeń żadnych cząstek, jeśli będzie on za mały nawet dla nich. Et cetera, et cetera. Tfu, tfu, tfu! Co ja tak gadam, jak z Sienkiewicza wyjęty? Zasugerowałeś mnie tą łaciną! – Czyli… nie wykluczasz?
–
Pewnie, że wykluczam! To absurd!
–
Ale gdyby jednak… Jak by to… wyglądało?
Koń łypnął na Trudnego ponuro, odstawił filiżankę, podźwignął się z gniewnym stęknięciem, podreptał do pobliskiego regału, rozglądnął się, machnął ręką i wyszedł z pokoju; po chwili wrócił z małą, płaską książeczką w dłoni – wycierał z kurzu jej okładkę rękawem szlafroka.
– Masz – rzucił książkę Janowi Hermanowi. – Poczytaj sobie bajeczki.
Pierwszą stronę zdobił wielki czarny tytuł: Co to jest czwarty wymiar? oraz nazwisko autora, Charlesa Howar-da Hintona. Rzecz przetłumaczył z angielskiego niejaki p. W. G., wstępem opatrzył sam wydawca; a wydano tę pozycję we Lwowie, w roku 1932, samodzielnym nakładem Zjednoczonego Towarzystwa Spirytualistycznego. Dzieło obdarzone było również mottem, i to po łacinie. Spiritus flat ubi vult, głosiło rzeczone motto.