Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Była noc, mógł więc tak myśleć, pozostając zarazem spokojny o swe zdrowie psychiczne. W ciemności nie widział otwierającej się powoli ponad nim paszczy szaleństwa, która jest większa od Słońca i mniejsza od pszenicznego ziarna. Oczy bestii są tak jasne, że czarniejsze od najczarniejszej czerni. Jej ciało zbudowane jest ze strachu; bestia jest bardzo piękna. Posiada imię, lecz nikt go nie zna.

10.

– Masz.

–  Co to jest?

–  Mój świąteczny prezent dla ciebie. Nie spóźnij się na to spotkanie, on pojutrze jedzie gdzieś w okolice frontu organizować nowe obozy.

–  O czym ty gadasz, do cholery? – Bierz, bierz.

Wziął. Była to kartka papieru z adresem pewnej kawiarni, datą i godziną oraz nazwiskiem porucznika SS; porucznik nazywał się Klaus Jemke.

Trudny spojrzał pytająco na zadowolonego z siebie Janosa.

– No i co?

Janos wyciągnął się wygodnie w swoim antycznym fotelu za antycznym biurkiem. Ironiczny półuśmiech, jaki wykrzywiał mu wargi, mógł oznaczać wszystko.

–  Chciałem ci zrobić przyjemność – rzekł. – Wyraźnie zalazł ci za skórę ten trup na strychu, słyszałem, że wypytujesz ludzi. No i sam się zakręciłem; tego Jemkego złapałem w ostatniej chwili, jego kumpel ma dług wobec mnie, więc facet poszedł mi na rękę. On ci opowie całą tę historię.

–  Jaką historię?

–  Historię zwłok w twoim domu. Trudny żachnął się.

–  A odwal ty się ode mnie, dobra!? Mało mam przez to kłopotów, jeszcze ty będziesz sobie żarty robił?

–  Ależ mój drogi Janie Hermanie, ja chcę ci tylko pomóc. – Janos zgarnął z biurka dopiero co podpisane przez siebie papiery, wsunął do tekturowej teczki, zapiął ją i rzucił Trudnemu. – Co to był za przekręt z tymi wannami? – spytał, sięgając po cygaro.

–  Aa, jak zwykle. Orżnij Polaczka ku chwale Trzeciej Rzeszy i takie tam. – Trudny poprawił okulary na nosie i zaczął grzebać w grubym pliku dokumentów złożonym na kolanach. – Co z zamówieniami IG? Widzę tu zlecenia dla jakichś niderlandzkich podwykonawców. Co jest, wchodzimy w tulipany, czy jak?

Standartenfuhrer Waffen-SS przysunął się wraz z fotelem ku bocznemu stolikowi, na którym urzędował podczas swych wizyt w intendenturze Trudny; teraz stały tu trzy segregatory i poobijany kołonotatnik, a obok piętrzył się krzywy stos starych dokumentów Wehrmachtu i SS. Stolik był po to, żeby zachować pozory na wypadek niespodziewanych wizyt podwładnych Janosa, bo oficjalnie Trudny był zwykły petent; na dodatek potencjalny wróg; na dodatek wciąż jeszcze Untermensch.

Dzisiejsza konferencja dwóch cichych wspólników trwała już sześć godzin: kończył się kwartał, kończył się rok,zbliżał się dzień nie zapowiedzianej kontroli WYHA SS -musieli dojść do jakiego takiego ładu z księgami podatkowymi (fałszowanymi, rzecz jasna) oraz statystyką (zupełnie już fikcyjną).

–  Pokaż to.

–  Stoi jak byk.

–  Ja tego nie podpisywałem.

–  A ta pieczątka?

–  Cholera jasna, ktoś tu bierze w łapę za moimi plecami! Jaka to data?

–  Masz, sprawdź. Coś mi się zdaje, że któryś z twoich ludzi wpadł na genialny pomysł oszukiwania oszustów Skalkulował sobie, że sprawy mu i tak nie wytoczysz. Mhm, trzeba by skontrolować kopie wszystkich dawniejszych zamówień, diabli wiedzą, za co my kładziemy głowę.

–  Sprawy mu nie wytoczę, co? A, skurwysyn! Czekaj, czekaj… to Jeschke! No, Jeschke, kochaniutki, widzę, że, niedługo ubiją cię polscy bandyci.

Trudny skrzywił się.

–  Nie można jakoś inaczej? Ostatnio nieco popsuły mi się z nimi stosunki. Zresztą… niektórzy zaczynają mieć opory. Skrupuły, sam rozumiesz.

Janos wzruszył ramionami.

–  Nie rozumiem. Wróg jest wróg. Z Niemcami chyba walczą, no nie? Duża to różnica, którego esesmana rąbna? A jeszcze przysługę przyjacielowi zrobią.

–  Jaki tam ja ich przyjaciel…

–  A bardzo dobry, bardzo dobry. Nadaj im tego Jeschkego.

–  Śmieją się z nich, że tylko księgowych likwidować potrafią…

–  No, patrz, jak płaczę rzewnymi łzami nad ich urażoną- dumą…!

–  …a tu jeszcze ta wsypa. Mają gdzieś wtykę i strasznie podejrzliwi się zrobili.

–  Ponoć już ją rąbnęli. Jakiś ksiądz to był.

–  Poważnie?

–  A bo ja wiem? Jest taka dyrektywa: podtrzymywać plotki o kolaboracji polskiego kleru. To obniża ich morale. Z drugiej strony… przecież jednak nie myśmy tego księdza. Więc ciężko coś powiedzieć. Tak czy owak, powinno sję teraz uspokoić. Jeśli to był on, nikogo już nie wsypie. Ajeśli nie on, to ten prawdziwy się przyczai, żeby właśnie na księżuła wszystko zrzucić.

–  Zobaczę, co się da zrobić.

Ale już nie tego dnia i nie przed świętami. Prosto od Janosa pojechał na spotkanie z Obersturmfuhrerem SS Klausem Jemke. Kawiarnia zwała się „Die Butterblume"; właściciel był chyba totalnym daltonistą, bo rzeczywiście całe jej wnętrze pomalowano na ohydny, jaskrawo kaczeńcowy kolor. Człowiek wchodził i już miał kaca, nie musiał nic pić, wystarczało, że spojrzał na ściany.

Jemke jednakowoż pił. Kelner wskazał Trudnemu zajmowany przez esesmana stolik; Trudny podszedł, rzucił płaszcz na krzesło, teczkę na stół – Jemke podniósł nań swą bladą twarz, wzrok niejasny, nieskupiony.

–  Ehm… Herr Trudny?

Jan Herman usiadł. Przyjrzał się porucznikowi z nieukrywanym niesmakiem.

–  Co z panem? – mruknął. – Kobieta?

Klaus parsknął, zaśliniając przy okazji mankiety munduru i obrus – opierał swą głowę na rękach, czasami jednak mu się z nich wymykała i musiał wtedy dłuższą chwilę walczyć o odzyskanie nad nią pełnej kontroli.

–  Hitler – wymamrotał.

–  Ach, ten front.

Jemke sięgnął po kieliszek, podniósł go do ust. Spojrzał: pusty. Wypuścił szkło z jękiem.

–  Ja nie chcę umierać! – zarzęził, nachylając się ku Trudnemu. Połą rozpiętego munduru zahaczył o suchy badyl wystający z brunatnego wazonika stanowiącego jedyną ozdobę stolika.

–  A kto chce? – zauważył sentencjonalnie Jan Herman, szukając po kieszeniach papierosów i zapałek, bo jak zwykle nie pamiętał, gdzie je ostatnio schował.

–  Oni chcą! Oni chcą! – zaszlochał Klaus. – Tu wszyscy chcą umrzeć! – Zamierzył się rozdygotaną ręką na jakieś deliryczne zwidy zawieszone przed nim w nieruchomym powietrzu. – Pan jest Polak, prawda? Pan jest Polak- skierował swe przekrwione oczy na Trudnego. -Pan mi powie, o co w tym chodzi. Ja nie rozumiem. Ja nic nie rozumiem.

Trudny znalazł papierosy, zapalił jednego. Rozejrzał się po sali. Ciasna, nie doświetlona, oferowała klientom niskiej klasy ułudę prywatności, obskurnie fałszywą z braku tłumu wytwarzającego hałas i ścisk kamuflujący wszystkich jednaką maską anonimowości. Znudzeni kelnerzy rozmawiali o czymś przy barze. Dwie kurwy płaczliwie zwierzały się sobie nawzajem nad kieliszkami czerwonego wina. Łysawy kapitan Luftwaffe chrapał rozwalony na stoliku o dziko pomiętym obrusie, zalanym jakąś zielonkawą cieczą. W najciemniejszym kącie siedział posępny starzec i z rozciągniętą na pomarszczonym obliczu miną świadomego transcendentalnego znaczenia chwili męczennika – zalewał się cokolwiek mętnawą czystą. Z ulicy dochodziły odgłosy niemrawego ruchu ulicznego.

–  Czego pan nie rozumie?

–  Śmierci! – wrzasnął Jemke, potem przeszedł do szeptu: – Jak to jest z tym zabijaniem, co? No, jak to jest? – Wygrzebał skądś swą czarną czapkę i podstawił Janowi Hermanowi pod nos srebrny emblemat nagiej czaszki podkreślonej dwoma piszczelami. – Widzi pan to? A oni widzą i myślą, że ja wiem. Ale ja nie wiem. Pan mi powie. Co to znaczy? O co tu chodzi z tym całym umieraniem?

Trudny spojrzał w dym.

–  Jaki ma pan przydział? – spytał.

16
{"b":"100677","o":1}