Wyjął sobie skrzata, bo przy tylnym włazie zrobiło się jakieś zamieszanie, podpity brunet wychylał się na zewnątrz i coś krzyczał.
–
Co się dzieje?
–
Śmigłowce – mruknął Xavras i wrzasnął: – Ile?!! Brunet pokazał na palcach: trzy.
–
W którą stronę?!!
Brunet i to chciał pokazać, puścił się więc uchwytu, ale wóz podskoczył na jakiejś poodłamkowej dziurze w jezdni – i facet poleciał na skrzynkę piwa; zagrzechotało złowieszczo. Wyżrynowcy jak jeden mąż rzucili się ratować cenny trunek i na długą chwilę całkowicie zasłonili bruneta.
–
Na zachód! – wyjaśnił dwie minuty później nieszczęśnik, podchodząc do pułkownika z butelkami wetkniętymi w obie kieszenie spodni i za pas z ładownicami, przez co wyglądał jak miejski partyzant szykujący się z koktajlem Mołotowa do ataku na milicyjny kordon.
Xavras odłożył książkę i przyjął butelkę; zaproponował drugą Smithowi, ale ten odmówił. Amerykanin obserwował Wyżryna, opróżniającego szkło jednym, niesamowicie długim łykiem. Kiedy wreszcie pułkownik oderwał butelkę od ust i wziął oddech, Ian rzekł:
–
Okłamałeś mnie.
Wyżryn pochylił się do przodu.
–
E? Nie słyszę!
–
Okłamałeś mnie!
–
Kiedy?
–
A ile razy kłamałeś?
– Gdy tylko było trzeba – zaśmiał się Xavras i beknął. – Gdy tylko było trzeba!
–
Czy ty wiesz, co to jest chaos?
–
Co?
–
Chaos!
Xavras zaśmiał się ponownie i machnął ręką w stronę swoich ludzi, zdzierających w tyle wozu gardła jakąś nieobyczajną polską piosenką, pełną „r", „sz" i „cz".
–
To jest chaos!
–
Nie wygłupiaj się! Nałgałeś mi o Jewrieju!
–
A bo co?
–
Bo, kurwa, słowa, oto co! Wyżryn uniósł brwi.
–
Ohoho, jaki wściekły! Ale może by tak odrobinę konkretniej, mhm?
–
Ile można drugiemu człowiekowi przekazać za pomocą słów? Jak wiele przyszłości mógł ci Jewriej przed swoją śmiercią opisać? Dziesięć? Sto? Tysiąc? A każdy dzień to są przecież miliardy nowych odgałęzień, miliardy nowych możliwości rozwoju wydarzeń, ty to dobrze wiesz, ty to doskonale pojmujesz, Xavras, sam mi mówiłeś o przesunięciach kamyków, które mogą powodować upadek imperiów; więc skąd możesz wiedzieć, ile takich kamyków przesuwasz w każdej godzinie, w każdej minucie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy? Jewriej nie żyje i już ci nie spojrzy w przyszłość, by sprawdzić, czy na przykład wypiciem tej butelki piwa nie zaprzepaściłeś nieodwracalnie wszelkich szans na powstanie wolnej Polski. Rozumiesz? Liczba informacji, liczba wskazówek co do alternatywnego postępowania w każdej, nie wiadomo jak drobnej sprawie, jakie musiałby ci przekazać przed swoją śmiercią Jewriej, abyś rzeczywiście mógł mimo niej kontynuować swą krucjatę, liczba tych informacji, które musiałbyś odebrać i zapamiętać, przekracza fizyczne możliwości międzyludzkiej komunikacji! To jest niemożliwe! I mniejsza czy większa moc jasnowidza nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Sporządzony podług jego szczegółowych wizji algorytm twojego postępowania, takiego postępowania, które w efekcie ze stuprocentową pewnością dawałoby niepodległość Polski, zważywszy na czas, jaki minął już i jeszcze minie od śmierci Jewrieja, a zatem ostatniego jego spojrzenia w przyszłość; otóż taki algorytm byłby dłuższy, niż algorytmy wszystkich dotychczas napisanych programów komputerowych razem wziętych! To właśnie jest chaos!
Xavras podrapał się w szczyt głowy.
– No cóż – mruknął. – Przekonałeś mnie.
Smith się wściekł.
– Nie udawaj wiejskiego przygłupa! Nie oszukasz mnie teraz! Kłamałeś mi z premedytacją przez cały czas! Nigdy, nigdy nie miałeś pewności co do konsekwencji swych czynów! On wcale nie był jasnowidzem! Cholera wie, czy w ogóle był mutantem, przecież nikt nie widział jego twarzy, może kazałeś mu nosić kominiarkę właśnie dlatego, żeby kryła fakt, iż Jewriej nie ma żadnych deformacji! Był ci potrzebny tylko jako kukła, żywy bożek, którego mogłeś wskazać ludziom i powiedzieć: jego wola. I nikt nie kwestionował twoich słów, nikt o nic nie pytał, mogłeś wydawać najbardziej szalone rozkazy, nie było protestów, przecież jasnowidz przewidział: uda się! Włóczyłeś tego Jewrieja ze sobą, niby to kryjąc, ale w rzeczywistości dyskretnie podsuwając ludziom, żeby sami się domyślili, dopytali i wyciągnęli wnioski. On stanowił żelazną gwarancję ostatecznego rozgrzeszenia ciebie i twoich podwładnych: jakichkolwiek potworności byście się nie dopuszczali, Bóg wam wybaczy, bo to dla Polski, to wszystko dla Polski. Xavras tak mówi, a Xavras wie, co mówi, bo mu jego brat powiedział, co będzie najlepsze dla kraju. I ludzie nie wątpili; żadnych rozterek, żadnych konfliktów sumienia. Po bombie w Moskwie nikt nawet nie miał kłopotów z zaśnięciem. Wiwatowali! Cholerny Kwadrat wznosił toasty za Wołodyjowskiego, niech im ziemia ciężką będzie… Co, może nie tak było? Xavras? Nie tak? Nie tak? Kiedy to sobie obmyśliłeś? Pewnie jeszcze w wojsku. Miałeś sześcioro rodzeństwa, wszyscy urodzeni już po Warszawie, Kijowie i Leningradzie, i wszyscy dawno martwi; więc wybór spory. Znaleźć jakiegoś naiwniaka, który zgodzi się grać rolę odmieńca-proroka, i proszę, gotowe, oto mamy charyzmatycznego pułkownika Xavrasa, za którym ludzie pójdą do piekła! – Smith potrząsnął głową, wypuścił powietrze z płuc, przygarbił się; już wykrzyczał całą swą wściekłość, stać go było jedynie na szept: – I faktycznie, poszli.
Wyżryn przez dłuższą chwilę kolebał się bezwładnie na swym siedzeniu, niefrasobliwie popatrując dookoła, wydymając policzki i przesuwając językiem między zębami.
–
Nooo, ładnie – rzekł wreszcie. – Taak. Jak to mnie pięknie rozszyfrowałeś. Tylko, widzisz, kochany – tylko że wciąż tkwi w tym rozumowaniu jeden mały feler.
Jeszcze bardziej pochylił się w przód, sięgnął czerwoną ręką i przyciągnął do swojej głowy głowę Smitha, tak że Amerykanin poczuł na policzku ciepły, piwny oddech Xavrasa.
–
Ja zawsze zwyciężałem. I nadal zwyciężam.
Kraków
Dzień później Niemcy zajęły Gdańsk. Tydzień później padł ostatni punkt rosyjskiego oporu w Krakowie.
Stali na wzgórzach po drugiej stronie Wisły i patrzyli, jak płonie Wawel.
–
Masz – Xavras podał Smithowi kołpak.
–
Już mogę?
–
Wyjmij komputer i antenę i ugadaj z centralą transmisję na żywo na trzynastą dziesięć – rzekł Wyżryn, nie odwracając wzroku od krzywych filarów dymu chylących się powoli nad Starym Miastem.
Smith strzepnął popiół z papierosa, zerknął na zegarek: była dziewiąta pięć.
–
Ostatnim razem podczas twojego wywiadu na żywo wciąż szła w atmosferę Moskwa. A jeszcze wcześniej… jeszcze wcześniej to mi przed kamerą oddawał ducha Sieriozny. Czego mam się tym razem spodziewać?
–
Podczas transmisji… niczego. Będzie bardzo krótka. I sama w sobie zupełnie nie sensacyjna. Chociaż rychło zyska wartość naprawdę historyczną, to ci mogę zagwarantować.
Amerykanin spojrzał pytająco na pułkownika, ale ten twardo patrzył przed siebie.
–
Mam złe przeczucia – wymamrotał Smith.
Ale wrócił pod skałę, do swojego plecaka. Wyjął zeń komputer i antenę i rozpoczął procedurę. W międzyczasie odpalił od peta nowego papierosa. Zjadały go nerwy. Oto znajdował się w sercu rewolucji, w oku cyklonu, w środku prawdziwego narodowego powstania, jakich niewiele zna historia XX wieku.
Dotarli do Krakowa tym rozsypującym się transporterem, na ostatnich kroplach wyżebranego gdzieś po drodze paliwa – wczoraj rano. I Xavrasowi owa doba wystarczyła, żeby podporządkować sobie wszystkich stacjonujących w mieście wraz ze swoimi oddziałami dowódców polowych (Bronka i Dzidziusa od razu wsadził w zdobyczne helikoptery i wysłał gdzieś w kraj), zdobyć Wawel (co prawda niezmiernie wysokim kosztem, bo po prostu zrównując go z ziemią, o co wielu miało do niego pretensje), wyemitować w świat ze studia Kochanowskiego nową deklarację niepodległości (sam ją odczytał) oraz rozesłać do poszczególnych dowódców szczegółowy plan dyslokacji sił.