•
Dzień po nalocie natknęli się na dwudziestoosobowy oddział miejscowej partyzantki (Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia mówił na nią: partyzantka niedzielna), który, na wieść o triumfach AWP i wycofywaniu się Armii Czerwonej, z własnej inicjatywy przystąpił do akcji derusyfikacji okolicznych miasteczek i wiosek. Wszystko to byli ludzie w wieku średnim, jeśli nie starsi, o zaciętym wyrazie twarzy; ściskali w niewprawnych dłoniach zdobyczną broń, jakby nie bardzo wiedząc, co z nią począć. Lufy ich włodów zakreślały w powietrzu niebezpieczne łuki, celując wszędzie tam, gdzie padał wzrok właścicieli. Kiedy dowiedzieli się, z kim mają do czynienia, mało nie popadali plackiem za ziemię. Jeden siwowłosy gość ze sztuczną szczęką, która wystawała mu z ust krzywą podkową, zabrał się nawet do całowania dłoni Wyżryna: padł na klęczki, złapał jego czerwone ręce i dalejże przyciskać je do oślinionej szczęki. Smitha obrzydzenie brało na ten widok, i to podwójne, bo po pierwsze od samych mokrych pocałunków starca, a po drugie od miny Xavrasa, który popatrywał z góry na przykrytą wiechą tłustych, załupieżonych włosów głowę mężczyzny z nieśmiałym zażenowaniem charakterystycznym dla monarchów i polityków, przepraszająco uśmiechających się do kamer, w reakcji na nazbyt wylewne oznaki uwielbienia ludności.
– Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! – zaczęli skandować partyzanci. Zaraz odezwały się i zdobyczne włody: poszły w powietrze długie serie. Wyżrynowcy spoglądali w niebo, próbując ocenić, gdzie spadną kule.
Zaprowadzono ich potem do miasteczka wybranego przez jakiś samozwańczy komitet powstańczy na siedzibę władz okręgowych. Na dachu dawnego Domu Partii powiewała wielka biało-czerwona płachta, sporządzona zapewne z prześcieradła oraz flagi byłego ZSRR. Na drzewach dookoła budynku wisiały trupy mężczyzn z tabliczkami na piersiach: RUSCY BANDYCI. Kilkoro wyrostków rzucało kamykami, usiłując trafić w otwarte oczy wisielców.
Kierownik komitetu, miejscowy weterynarz, usiłował podjąć ich chlebem i solą, ale Xavras się wymówił. Smith obserwował jego poczynania z mimowolnym podziwem: zaiste, ten człowiek był urodzonym politykiem; w świecie wymuszonych stosunków międzyludzkich poruszał się z tą samą wprawą i pewnością co po polu walki, choć teraz już przecież nie było przy nim Jewrieja.
Chciał filmować cały ten triumfalny powrót Wyżryna na ziemie ojczyste, lecz pułkownik się sprzeciwił. Co więcej: uczynił rzecz, do której się dotychczas nigdy jeszcze nie posunął, wobec żadnego z przysyłanych mu przez sieć reporterów – a mianowicie skonfiskował kołpak. Ledwo wyszli z tego nowo mianowanego ratusza, ledwo Ian zdążył zadać pytanie i wyjąć z plecaka urządzenie – Xavras wyrwał mu je z rąk, warknął: „Konfiskuję!" i wcisnął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia z przykazaniem, by pilnował aparatury jak oka w głowie. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia tylko wyszczerzył do Smitha zęby, on od początku nie lubił Amerykanina.
Na zapleczu, pod tylnym wyjściem z dawnego Domu Partii, na brukowanym placyku, który otaczały omarkizowane kafejki, małe sklepy spożywcze i punkty usług, stał zdobyczny transporter opancerzony. Był to pomalowany w maskujące plamy NGG 20, wersja południowa, ta ze wzmocnionym pancerzem i domontowaną na wieżyczce wyrzutnią rakiet ziemia-ziemia. Jeden bok miał osmalony i chuligani już zdążyli wysmarować w jego czerni brzydkie wyrazy. Na wysokiej antenie dyndała biało-czerwona szmata.
– Jak z paliwem? – spytał Xavras. Półnagi mechanik wylazł z wozu. – Ano, jest.
– Po co tam w nim grzebiesz? Uszkodzony? Nie uszkodzony? Co? Pojedzie?
– Ano, pojedzie.
Pułkownik machnął na weterynarza; pogrążyli się w szybkiej szeptanej rozmowie. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia warował trzy kroki od nich, z palcem na osłonie spustu anuki.
Tymczasem pozostali wyżrynowcy zdążyli się już rozpanoszyć po całym placyku i okolicy, zdobyli także sam Dom Partii – jakiś obwieszony ładownicami młodzian wychylał się właśnie w towarzystwie dwóch rozchichotanych dziewczyn z okna na drugim piętrze i słał gromkim głosem niecenzuralne teksty swym wygrzewającym się na słoneczku towarzyszom. Trwało to, dopóki tamci nie odkryli na zapleczu pobliskiej knajpy kilkuset butelek piwa – wówczas nastąpiło natychmiastowe przegrupowanie sił.
Smith stał i patrzył; nie miał na głowie kołpaka i nie potrafił o sobie zapomnieć. Stał samotny. Nikt się do mego nie odezwał, nie zagadnął, nie posłał zapraszającego spojrzenia; nawet żartowali z niego tak, żeby nie mógł tego słyszeć, żeby nie mógł w śmiechu uczestniczyć. Był obcy. Ignorowali go. Nie miała znaczenia ilość razem spędzonego czasu, nie miały znaczenia wspólne doświadczenia, wspólne ryzykowanie życiem. Nie widzieli go, nie widzieli; pierścień Gygesa wciąż działał.
Odwrócił się w stronę Xavrasa, który skończył już dyskusję z miejscowym notablem rewolucji; pułkownik puścił oko do lana. Smith uśmiechnął się szyderczo w odpowiedzi: to Wyżryn był tym jedynym, który przyjął i zaakceptował Amerykanina.
Ponieważ NGG 20 zabierał tylko drużynę piechoty z wyposażeniem plus kierowcę i operatora broni, nastąpiła teraz selekcja. Do transportera zabrali się: sam Xavras, nieodłączny Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, Juruś w charakterze kierowcy i mechanika, pięciu ciężko ubrojonych ludzi z oddziału Wyszyńskiego, no i Smith. Pozostali przeszli pod bezpośrednie rozkazy Flegmy; a jakie rozkazy wydał Xavras Flegmie, tego nie słyszał nikt.
Tu zatem się rozstali. Po załadowaniu transportera po brzegi piwem i prowiantem, pobieżnej kontroli przeprowadzonej przez rozeźlonego Jurusia i – na wyraźne polecenie Wyżryna – ściągnięciu z anteny polskiej flagi, odjechali na zachód. Jeszcze na drugim kilometrze żegnały ich karabinowe palby.
Smith usadowił się tuż za siedzeniem kierowcy, naprzeciw pułkownika. Przez szczeliny przednie nie widział nic, monitory kamer też pozostawały wyłączone. Trzęsło okropnie. Tamci z tyłu rozpoczęli regularną libację -Xavras nie reagował, czytał jakąś książkę. Zrobiło się duszno i gorąco i Smith zdjął koszulę. Wciskając ją do plecaka, natrafił dłonią na komputer. Wyłuskał skrzata i wsunął go sobie do ucha.
W Krakowie walki uliczne. Część Rosjan broni się na Wawelu, część ucieka, część wyczekuje ewakuacji drogą powietrzną. Czerniszewski wydaje szumne polityczne deklaracje, odezwy i apele; nie bardzo jednak ma do kogo apelować, bo Zachód po moskiewskiej masakrze w żaden sposób nie zamierza Polakom pomagać, a Czerniszewskiego zawzięcie ignoruje, pomimo jego odcięcia się od Xavrasa, co z kolei nie przysporzyło samozwańczemu prezydentowi sympatii wśród samych Polaków, i prawda jest taka, że obecnie Wtadimir Czerniszewski sam nie wie, kogo reprezentuje i czy w ogóle reprezentuje jeszcze kogokolwiek. Sytuacja charakterystyczna dla społeczeństw pozbawionych demokratycznej możliwości wyłaniania swej reprezentacji politycznej: każdy reprezentant jest de facto samozwańcem, nastroje panujące wśród intelektualnych elit pozbawione są jakiegokolwiek sprzężenia z nastrojami ludu (i vice uersa), tworzą się koterie wśród koterii wśród koterii, wszystkie o planach niebywale dalekosiężnych, wszystkie jednako impotentne. I choć odnajdziemy tu pełne spektrum postaw i przekonań – rychło się zorientujemy, jak miażdżącą przewagę nad innymi stronnictwami posiadają ugodowej, ci mierni stoicy o ambicjach wielkich politycznych taktyków i horyzoncie wyobraźni nie sięgającym poza najbliższy rok; zwą ich Wróbelkami. Wróbelków jest zawsze najwięcej. Owa przewaga ilościowa wynika z samej definicji elity: to ci, którzy mają najwięcej do stracenia. Wyżryn śni im się po nocach mrocznym koszmarem. Nic gorszego nie mogło im się przytrafić. To nie ich wojna, nie ich nadzieje, nie ich przyszłość.
Oddolne inicjatywy poszczególnych dowódców AWP owocują chaosem totalnym: coraz to docierają do WCN agencyjne dementi w kwestii zdobycia / wyzwolenia danego miasta, nikt nie jest pewny niczego. A przecież Armia Czerwona jeszcze istnieje, nikt nie zmazał jej z powierzchni Ziemi; Gumow może sobie chcieć przerzucić ją w tydzień na granicę z Chinami, ale w rzeczywistości jest to niemożliwe, taka operacja wymaga świetnego zorganizowania i przemyślanej logistyki, czyli właśnie tego, czego Armii Czerwonej w tej chwili najbardziej brakuje. Mnożą się w jej szeregach dezercje, i to w najprzędziw niej szych kierunkach – część żołnierzy wraca do Rosji, część kieruje się na południe, ku gorącemu sercu ESW, by wynająć się jako najemnicy, część usiłuje przemknąć się przez Śląsk na Zachód, a część wręcz przystaje do AWP. Na dodatek wszyscy ci dezerterzy zanim osiągną cel swej wędrówki, tworzą po prostu bandyckie grupy, rabujące, palące, gwałcące, co tylko im wpadnie w łapy; mowa tu już o dziesiątkach tysięcy zdemoralizowanych maruderów – Republika Nadwiślańska staje w ogniu…