W domu panowała cisza, w sypialni Trudnych półmrok, szary od księżycowego poblasku na zalegającym za oknem śniegu; położywszy się obok żony, Jan Herman zapatrzył się na jej rzeźbione miękkimi cieniami spokojne, gładkie oblicze. Ładnie wyglądała we śnie, lubił ją tak obserwować nocą. Swego czasu utożsamiał szczęście z takimi właśnie chwilami: zima i mróz na zewnątrz, a ja tu, w ciepłym łóżku, u boku kobiety, której… nie kocham. Jej twarz… dotknął wierzchem dłoni atłasowego policzka śpiącej. Co teraz czuł, o czym myślał? Jakieś odległe skojarzenia, ulubione wspomnienia – wszystko z przeszłości, żadnych nagłych marzeń, żadnych gorących nadziei. Stan, nie proces.
Obudził go ostry huk, dobiegający gdzieś z dołu. Zaraz
po nim nastąpiły drugi i trzeci. Rozpoznał je już podrywając się z łóżka: strzały z broni palnej. Złapał szlafrok, z szuflady nadkastlika wyszarpnął lugera i wybiegł na korytarz. Słyszał głos Violi, wykrzykującej za nim jakieś pytanie. Nie dobiegł jeszcze do schodów, gdy zagrzmiały trzy kolejne wystrzały – tak szybko po sobie, iż zlały się w jeden przeciągły grzmot. Wilgotne echo huczało we wnętrzu budynku. Trudny zbiegał po spiralnych schodach z odbezpieczonym lugerem skierowanym w dół i przed siebie. Palec na cynglu, pot na dłoni obejmującej kolbę. Oblizywał wargi. Był jeszcze cokolwiek rozespany i silnie mrugał, starając się wypatrzeć coś w pustej, jak na razie, ciemności nocy. Słyszał nad sobą zdenerwowane głosy żony, rodziców i Konrada.
Zszedł do połowy schodów i przykucnął, wychylając się ponad zakręcającą w prawo poręczą. Przez naddrzwiowy świetlik oraz okno z tyłu wpadało do holu na parterze wystarczająco dużo księżycowo-śniegowego światła, by mógł zorientować się w sytuacji. Pięć metrów od schodów, przy zamkniętych drzwiach do łazienki, a za otwartymi do pokoju gościnnego, stał Siwy w samych spodniach i mierzył do Trudnego z wielkiego pistoletu.
Trudny rzucił się w panice do góry po schodach, jakimś krabim sposobem wczołgując się na piętro. Zanim zdążył się wyprostować, ktoś zapalił w korytarzu światło.
–
Chryste Panie, co się dzieje? – sapnął zdezorientowany Konrad, zaglądając ponad podnoszącym się ojcem w dół schodów.
Obudzili się również Lea i Krystian. Stojąc w drzwiach swego pokoju, wytrzeszczali zaspane oczy na pistolet w dłoni Jana Hermana.
–
Niemcy? – szepnął Paweł Trudny, nakładając na nos okulary.
–
Jacy Niemcy… – parsknął Jan Herman i już miał polecić, by zgaszono światło, gdy zapłonęło ono również w holu na parterze i dobiegł ich stamtąd głos Siwego:
–
Przepraszam. Nic się nie stało. Nie ma się czego bać. Przepraszam. Może pan zejść.
Wszyscy spojrzeli na Trudnego.
–
Kto to jest? – zapytała samym ruchem warg Violetta.
–
Mój znajomy – odparł Trudny, nie odwracając wzroku. Matka teatralnym gestem złapała się za serce.
–
Janek, ty mnie zamordujesz…
Postąpił kilka stopni w dół i kucnął. Siwy stał tam, gdzie przedtem, z szeroko rozłożonymi pustymi rękoma, pistolet miał zatknięty za pasek spodni, lufą do góry. Trudny wstał i zszedł na parter; lugera, wciąż odbezpieczonego, miał w prawej dłoni.
–
Co? – warknął.
–
Przepraszam – rzekł cicho Siwy. Nawet przepraszając, patrzył rozmówcy prosto w oczy.
–
Za co przepraszasz?
–
Przywidziało mi się. Myślałem, że… Przywidziało mi się. Nieważne. Naprawdę przepraszam.
Trudny obejrzał się i spostrzegł w ścianie obok okna, pomiędzy schodami a pokojem gościnnym, sześć dziur po kulach. A obejrzał się dlatego, że usłyszał resztę rodziny schodzącą za nim po skrzypiących schodach.
Schował lugera do obszernej kieszeni spranego szlafroka i podszedł do podziurawionej ściany. Rozrzut strzałów Siwego był niewielki, góra dwadzieścia centymetrów. Nie wyglądało to na strzelanie w panice, gdzie popadnie. Sprawdził okno, ale zamknięte było na mur; a za oknem, na ciasnym podwórku, nikogo i niczyich śladów nie dojrzał.
Siwego tymczasem dopadła reszta rodziny.
–
Czyś pan oszalał?! – wydzierała się matka. – Strzelać po nocy w cudzym domu! Która to godzina? Druga? Trzecia? Pan w nocy nie sypia? I w ogóle do kogóż, na Boga Ojca, pan strzelał?! Co?!
–
Przepraszam, że wszystkich państwa pobudziłem -tłumaczył się tym rozsierdzająco spokojnym głosem Siwy. – Naprawdę nie było to moim zamiarem. Przykro mi. Pomyliłem się.
–
Pomylił się pan?! Pomylił?! Chuchnij no, młody człowieku!
Lea i Krystian, chichocząc, pokazywali sobie palcami pistolet Siwego. Ojciec jęczał coś o Niemcach. Powoli robiła się z tego farsa, jakiej nie powstydziłby się Hemar.
Przechodząc, Trudny zajrzał do pokoju zajmowanego przez gościa, gdzie nie paliło się światło. Rozkopana pościel na łóżku, obok otwarta walizka, na stoliku książka rozłożona płócienną okładką do góry.
–
Idźcie spać – mruknął, przepychając się do Siwego.
Złapał go za ramię i zaciągnął do jego pokoju, stanowczo zamykając za sobą drzwi. Dochodzące zza nich okrzyki protestu wywołały na jego twarzy lekkie skrzywienie ust. Płynnie zmienił je w grymas gniewu.
–
Do kogo była ta kanonada? – syknął, nie wypuszczając Siwego.
Siwy patrzył mu w oczy z odległości trzydziestu centymetrów. Lewa powieka zaczęła mu drgać w nerwowym tiku, poza tym pozostawał jednak przerażająco opanowany.
–
Przepraszam – powiedział z takim naciskiem, że było oczywiste, iż już ani razu nie powtórzy tego słowa.
–
Do kogo? – wysylabizował Jan Herman.
–
Do nikogo.
–
Tak dla wiwatu?
–
Puszczaj.
–
Czy ty w ogóle jesteś normalny?
Siwy wyrwał mu się, usiadł na łóżku. Pistolet wyjął i rzucił na wierzch ciuchów wypełniających walizkę.
Milczał.
Harmider za drzwiami powoli cichł. Trudny stał oparty o nie plecami, z dłońmi w kieszeniach szlafroka, i patrzył na Siwego. Siwy siedział zgarbiony, ręce opuścił swobodnie pomiędzy kolanami, jakby jego bicepsy uległy nagłej atrofii, i martwym wzrokiem mierzył noc za oknem. Nie paliła się lampa, księżyc wystarczał. Siwy milczał i Trudny zaczął już wyczuwać gorący ból w tym jego milczeniu.
–
Był tu ktoś? – spytał cicho, mimowolnie przyjmując ton głosu tamtego.
Siwy pokręcił głową. Białe włosy miał zmierzwione.
– Więc?
Ale on nie powiedział już ani słowa.
Jan Herman postał tak jeszcze kilka minut, wreszcie oderwał się od drzwi, warknął:
– Wynosisz się o świcie. Nie chcę cię więcej widzieć. I wyszedł.
5.
Jan Herman Trudny wlókł się przez dziedziniec swej zajezdni w kierunku wpółotwartej głównej bramy. Pięści miał skryte w kieszeniach, ramiona ściągnięte w dół. Pijane myśli tańczyły mu w głowie.
Spadł śnieg i uciekły kolory. Co to jest, że ja wszędzie widzę smutek. Śnieg, więc zima, kolejna pora roku, rok się kończy, niedługo nowy. To jest smutek czasu; ani wiosna mnie ucieszy, ani lato. Życie zużywa się coraz szybciej i szybciej. A przecież kiedy byłem dzieckiem, czas płynął tak wolno, bywały miesiące jak lata, bywały lata jak dziesięciolecia; pamiętam dni rozwlekłe niczym grudniowy sen. A teraz – niemal nie ma odstępu pomiędzy porankiem a wieczorem, niedzielą a piątkiem. Czas został sprasowany. Jestem okradany z życia. Chodzę po twardym, trzeszczącym śniegu, para oddechu przed twarzą, zimny wiatr w oczy, wrony na wyblakłym niebie… Choć tak ostra – wiem, że nie zapamiętam jej: ta chwila jest nazbyt podobna do setek innych, których nauczyłem się już w dzieciństwie. W powtórzeniach nie ma życia. Pamięć nie pożre tego samego po raz drugi.
Dotarł do uchylonej bramy, wyszedł na zewnątrz. Grzeczny odwrócił się ku niemu, rzucił w śnieg peta i wyciągnął rękę na powitanie. Trudny nie uścisnął jej.
–
Idioci – wymamrotał.
–
Noo, nic się przecież nie stało.