–
Ale teraz masz zajadłego wroga.
–
Wy wrogów macie miliony.
Grzeczny, mamrocząc coś pod nosem, wyjął i zapalił kolejnego papierosa – był to jakiś ruski ciężkodymny morderca płuc, koiciel frontowych strachów, opapierzona mieszanka suszu, w której akurat tytoniu było zapewne najmniej.
–
No więc sprawa jest taka – rzekł, odkaszlnąwszy mokro. – Potrzebujemy faktur, zamówień i kwitów celnych na dwieście dwufuntowych puszek wołowiny.
–
A skąd one?
–
No jak to? Z Niemiec, rzecz jasna. Ostatecznie może być Belgia, ale lepiej nie wychodzić poza stereotypy; miałbym skrzynie szampana, powiedziałbym, że od zabójadów, ale wołowina z Niemiec.
–
Jak to idzie? Jako frontówka?
–
Yhm. Gdzieś za zieloną. Nieważne. Mnie chodzi o te papiery, gubię się pod Tatrami, dalej mnie nie obchodzi.
–
Co wy, idziecie w szmugiel w odwrotną stronę? Co to za interes? Jeśli frontówka, to skąd kwity celne? Co w tych puszkach, amunicja?
–
Wołowina, nie słyszał?
–
Ty, Grzeczny, nie podskakuj. Jak ja będę ludzi prosił o pieczątki, to chcę wiedzieć pod czym.
–
Nic trefnego, no, słowo daję.
–
Co ty mi będziesz słowo dawał; jakby to nie było trefne, to, primo: wy byście się tym, chłopcy, nie zajmowali; secundo: nie przychodzilibyście z tym do mnie; tertio: w ogóle nie przejmowalibyście się papierami, tylko pojechali na łapówkach, w końcu co to jest, dwieście puszek, ćwierć ciężarówki, i nawet żadnej granicy po drodze, a przecie nie spuścicie ich bacom w Zakopanem.
–
O Jezu, panie Trudny, cóżeś pan taki upierdliwy, myślałby kto: proszę pana o nie wiadomo co…
–
Bo też i prosisz mnie o nie wiadomo co. A bo ja wiem, co będzie w tych puszkach? Wpadacie komuś w oko, otwierają jedną i drugą, a tam, na ten przykład… no nie wiem, coś diabelnie śmierdzącego. Wy wymachujecie tymi fakturami, oni nawiedzają bladym świtem pieczątkowych, pieczątkowi mówią: to ten cholerny Trudny… i upierdliwy pan Trudny jest załatwiony.
–
Dobra, dobra. Nie ma pan czegoś in blanco? Trudny uniósł brew.
–
A to jest już inna rozmowa. Po co była ta durna gadka o puszkach i wołowinie? Trza było od razu. Pewnie, że mam druki in blanco, muszę mieć; ale niewiele i na własny użytek. Gdybym miał je opylać, na pewno nie zszedłbym poniżej ceny rynkowej, a wiesz, po ile chodzą teraz dobre dziewiczki? No co tak ślepia wywalasz?
–
Ależ z was drań, Herr Trudny. Czy wy w ogóle nie odróżniacie nas od tych bazarowych cwaniaków?
–
A jakże, odróżniam. Za przekręty bazarowych cwaniaków to ja mogę co najwyżej nieco zbiednieć, a za wasze utrupią mnie i moją rodzinę, więc nie wyjeżdżajcie mi tu przypadkiem z Marszałkiem, Racławicami, Grunwaldem i, kurwa, chrztem Polski, bo sam was przechrzczę i będziecie se mordę na kowadle prostować.
–
No, no!
–
No co: no, no?! – wrzasnął mu Trudny w twarz, aż obejrzeli się na nich Zenon i jego ludzie, i obu Niemców.
Grzeczny odwrócił wzrok. Obracał nerwowo papierosa pomiędzy palcami.
–
Tylko spokojnie. Tylko spokojnie. Nie ma po co się tak wydzierać. Ludzie patrzą. Tylko spokojnie. Po ile u was te dziewiczki?
Trudny powiedział. Blondynek wzruszył ramionami.
–
Przekażę. Aha, mam do was małą prośbę. Ten wasz dom na Pięknej – tam pewnie teraz zamieszanie, masa ludzi i tak dalej. Przenocowalibyście parę dni jednego człowieka, co?
– Kto zacz, ten jeden człowiek?
–
Powoli, powoli, nie mają go na listach.
–
Ale wkrótce pewnie będą mieli? Kiedyś im trafi do pokoiku i wtedy przypomni sobie dom na Pięknej, wtedy przypomni sobie wszystko.
Grzeczny zaśmiał się, już odzyskał rezon.
– No, o to akurat nie musicie się martwić! Nie on, nie
Siwy.
–
Co, taki twardziel? Kogo wy mi wpychacie, pistolet na fajrancie? Nie macie gdzie melinować swoich katów?
–
Parę nocy, nie bądźcie Żyd, z wami interesy to jak krew z nosa, współczuję waszym wspólnikom, kutwa z was wprost nieziemska.
–
Ależ wyszukane komplementa mi prawisz, Grzeczny; no wprost rozpływam się. Wezmę tego Siwego, ale ty powiesz Majorowi, że na mojego syna ma być szlaban. Ponimajesz? Nawet jakby na kolanach błagał. Kopa w dupę i niech wraca do domu. Żadnej roboty, nawet najmniejszej. Nic. Konrad ma być czysty. Inaczej ja dla was nie istnieję. Jedno z dwojga: albo ojciec, albo syn. Obu nie będziecie mieli.
– Świnia jesteście, panie Trudny – wymamrotał pojednawczo blondynek.
4.
Przyszedł w niedzielę, późnym wieczorem, jednak jeszcze przed godziną policyjną. Sam Trudny – który dopiero co wrócił od Geider-Miillera – otworzył drzwi na jego krótki dzwonek i od razu wiedział, kto to, bo facet rzeczywiście był siwy. Miał siwe włosy i siwe oczy i nie więcej niż trzydzieści lat. Taki młody, a taki cichy, spokojny; wytłumiony, pomyślał Jan Herman. Mało mówił, na dodatek niemal szeptem. Szczupły, nawet chudy, wzrostu Trudnego – nie charakteryzował się jednak ową brzydką kanciastością ruchów, właściwą dla osób kościstych. Irytował jedynie nawykiem bezlitosnego patrzenia ludziom w oczy; miał suche i twarde spojrzenie i niemal w ogóle nie odwracał go od źrenic rozmówców, a ponadto prawie wcale nie mrugał.
Przyszedł w starym, szarym prószniku, z gołą głową, na której wiatr skotłował mu długie i wiotkie białe włosy; na dłoniach miał dziurawe włóczkowe rękawiczki, a w prawej dłoni dzierżył rączkę drewnianej walizki. Przełożył ciężki bagaż do lewej, by przywitać się z Trudnym, gdy ten już zamknął za nim drzwi wejściowe.
–
Siwy – powiedział.
–
Mhm, proszę tędy.
Ulokował go Jan Herman w pokoju gościnnym na parterze – za schodami, przy łazience. Już sobie przemyślał, co powie rodzinie: znajomy sprzed wojny w trakcie tułaczki po kraju. Standardowa i bardzo wiarygodna legenda; zresztą także na Szewskiej nocowało u Trudnego na podobnych zasadach kilkadziesiąt osób. Takie czasy. Nikt nie powinien się dziwić. A ujrzawszy Siwego, Jan Herman pozbył się większości swych obaw – ten człowiek nie sprawi kłopotu: on i tak, sam z siebie, zachowuje się, jakby nie istniał. Podziękowawszy zwięźle, zamknął za sobą drzwi pokoju i już się więcej tego wieczoru nie pokazał. Trudny objaśnił go w kwestii położenia urządzeń sanitarnych oraz kuchni i nawet zapytał, czy aby gość nie życzy sobie jakiegoś posiłku, lecz gość niczego sobie nie życzył. Wchodząc na piętro, Trudny uśmiechnął się pod nosem. Może jednak nie wyjdzie na tym układzie z ludźmi Majora aż tak źle.
Gwoli prawdy, na układach z ludźmi Majora Trudny zazwyczaj wychodził bardzo dobrze. Wynikało to z prostego faktu, iż oni jego potrzebowali bardziej, aniżeli on ich. Mógł stawiać warunki. Stawiał. Wszak to nikt inny, tylko ludzie Majora, przy okazji przeróżnych kurierskich misji, przerzucali do Szwajcarii i lokowali w tamtejszych bankach sukcesywnie zamrażany kapitał Trudnego – Trudny otrzymywał z powrotem szyfrowane potwierdzenia wpłaty sum na określone konto. Zresztą również wiele krajowych przedsięwzięć Jana Hermana nie powiodłoby się bez pomocy Majora i jego siatki.
Violettę zastał w sypialni już pogrążoną we śnie, wcześnie się dzisiaj położyła, zmęczona tym całym zamieszaniem, bynajmniej nie zmniejszającym się w miarę postępowania prac wykończeniowych. Rozdrażniła ją autorytatywna decyzja Trudnego o zezwoleniu Konradowi na swobodne buszowanie po strychu. Dla równowagi wywalczyła kategoryczny zakaz wchodzenia tam dla Lei i Krystiana, pewna, że strych zagraża dzieciom w jakiś bliżej nie sprecyzowany sposób. Rozbierając się, Trudny rozmyślał nad awanturą, jaką rano zrobił mu ojciec w związku z Janosem – któryś ze znajomych ojca widział Jana Hermana stołującego się w niemieckiej restauracji przy jednym stoliku ze Standartenfuhrerem w galowym mundurze Waffen-SS. Nie był to obraz wzorowego Polaka patrioty dającego odpór teutońskiej inwazji. Ojciec nigdy nie rozumiał, na czym polega robienie interesów. Trudny nie miał dla niego zbyt wiele szacunku; być może inaczej by się to wszystko ułożyło, gdyby rodzic wcześnie zmarł. Żył jednak na tyle długo, by dorosły syn dojrzał w nim także po prostu mężczyznę. A Paweł Trudny był mężczyzną słabym, o słabej woli i słabym poczuciu własnej godności. Czuł, iż w porównaniu do własnego syna wypada wręcz nędznie – i budziło to w nim najgorsze instynkty. To dramat każdego ojca, którego przerasta syn: trudno zdusić rozkwitającą w sercu zawiść. On, którego spłodziłem, uczyłem, wychowywałem – on teraz zawłaszcza sobie należne mi szczęście. A na dodatek czas: moje dni ostatnie, jego życia pełnia. To zakwasza krew. Jan Herman już od dawna próbował się uwolnić od owego smutnego ciężaru współzamieszkiwania z rodzicami, nie miał jednak w tym dziele sprzymierzeńców, nawet żona go nie popierała: Viola darzyła teściów sporą sympatią. Czasami odnosił wrażenie, że to on wżenił się w tę rodzinę, że to ich córka.