Zadzwonił telefon. Trudny podniósł słuchawkę.
–
Zenon prosi pana na czwórkę – poinformowała go pani Madzia, w jednej osobie sekretarka i księgowa firmy, nieoceniona mistrzyni wszelkich malwersacji, defraudacji i wykorzystywania luk prawnych, od blisko dwudziestu lat prowadząca księgi wszystkich kolejnych interesów Trudnego.
– Ważne?
–
Spokojny to on nie był.
– A co konkretnie?
– Przyjechali ci od Generalmajora i zdaje się, że nie chcą płacić.
–
Idę.
Odłożył słuchawkę, wstał, wdział płaszcz. Wstał również nieco zdezorientowany Grzeczny.
–
Co jest?
Trudny ani myślał zostawiać ich tu samych. Wskazał drzwi.
–
Na dół.
Przeszli przez sekretariat i długi korytarz, potem żelaznymi schodami do warsztatu, gdzie warczała frezarka, i stąd już bezpośrednio na plac, pokryty warstwą lekko przymarzniętej brunatnej brei, powstałej z wymieszania piasku, żużlu, żwiru, gliny i śniegu. Trudny prowadził, szedł szybko, zdecydowanie, nie odzywając się ni słowem. Wyminął wlokącego się w spacerowym tempie, kopiasto wyładowanego książkami forda; obszedł wóz drabiniasty, na który wciągano z mozołem ciężki, barokowy sekretarzyk (koń zaprzągnięty do owego wozu kopnął w zezowatego, który dokonał cudu akrobatyki, w ostatniej chwili uskakując o włos spod kopyta złośliwego zwierzęcia); pogroził pięścią garbusowi w brudnym roboczym kombinezonie, opróżniającemu samotnie pod ścianą magazynu dwulitrową flachę siwuchy; przeszedł pomiędzy czterema ponurymi żandarmami, przeliczającymi jakieś pieniądze, pozdrowił po imieniu trzech spośród nich, na co odpowiedzieli ukłonami i zdjęciem czapek – i w końcu wszedł pod wysoki dach zajezdni, gdzie, przy czwartym peronie, stała zaparkowana tyłem pusta wojskowa ciężarówka, a obok niej wyraźnie podenerwowany Zenon Trupia Główka wykłócał się w swym łamanym niemieckim z młodym podporucznikiem Wehrmachtu. Na oko pięćdziesięcioletni kierowca oficera, również w mundurze, palił papierosa w szoferce ciężarówki i z melancholijnym wyrazem twarzy przysłuchiwał się owej konwersacji.
– Co się dzieje? – zwrócił się Trudny do Zenona.
–
Ten sukinsyn w ogóle nie przyniósł forsy. Mówi, że generał nie kazał mu płacić. Że, cholera, ma to dostać za darmo! Słyszał pan kiedy większy idiotyzm?
–
Gdzie rzeczy?
– A, o, przygotowane – Trupia Główka wskazał otwarte wewnętrzne wrota do magazynu.
Rzecz szła o wyposażenie willi Generalmajora, a konkretnie o wyposażenie jej łazienek; Trudny podczas jednego z przyjęć zaoferował się był dostarczyć generałowi trzy komplety złoconych armatur, dwie zabytkowe wanny i lustra o ramach tego samego rytu. Lecz, jako żywo, nie przypominał sobie, by wspominał wówczas choć słowem o jakichkolwiek filantropijnych aspektach swej działalności. Odniósł nawet wrażenie, iż suma, którą uzgodnili, nie budzi większych sprzeciwów Generalmajora. W istocie Trudny potraktował transakcję jako promocyjną i sporo opuścił cenę. Co, rzecz jasna, nie oznaczało, iż zamierza na interesie stracić. Niemniej był pewien, że nie dał Niemcowi żadnego pretekstu do wysuwania podobnie stanowczych żądań.
Zapytał podporucznika o nazwisko. Hoffer.
–
Herr Trudny – rzeki Hoffer. – Otrzymałem wyraźny rozkaz od generała. Nie było w nim mowy o pieniądzach. Jestem przekonany, że panowie omówili wszystko już wcześniej.
– Otóż to, omówiliśmy. Pan powinien mieć przy sobie te pieniądze.
–
Ale nie mam i na pewno nie stworzę ich z powietrza. Widzę zatem tylko dwa wyjścia z sytuacji: albo odjadę stąd z obiecanymi wannami i całą resztą, albo bez. Odjechać muszę – zerknął na zegarek – za pół godziny. No więc, jak pan chce, panie Trudny.
Trudny spojrzał Hofferowi w oczy i zrozumiał, że okrutnie zmylił go młody wiek podporucznika. W szarych oczach miał on starość i lód. A cwany skurwysyn, pomyślał z podziwem Jan Herman; on ma te pieniądze, ma, ale liczy na to, że się wystraszę i dam wszystko za darmo, a generał nie będzie sobie zawracał głowy jakimś Polaczkiem. Gdyby Hoffer uszczknął zaledwie część sumy, posiadałoby to wszelkie znamiona defraudacji, a że zagarnia wszystko, to nawet jeśli generał dowie się o przewalę, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż mimo wszystko zwycięży w nim podziw dla straceńcze odważnego młodzieńca. Nad Hofferem musi wisieć jakiś miecz, najpewniej honorowe długi karciane, on nie wygląda na syna chłopa małorolnego.
–
Bardzo dobrze – zdecydował spokojnie Trudny. – Załadujemy. Pan zaś, Herr Leutnant Hoffer, będzie mi winny całą sumę plus naliczane tygodniowo odsetki. – I przeszedł na polski: – Ładujcie. Dalej, dalej, dawaj, Trupia Główka.
Zenon pokręcił głową z dezaprobratą, ale zakrzyknął na ludzi w magazynie i ci, zbiorowo jęknąwszy, chwycili się za pierwszą wannę, a był to naprawdę kawał cholernie ciężkiego żelastwa.
–
Coś ty powiedział? – syknął Hoffer, podchodząc do Trudnego jeszcze bliżej. – Ja mam ci być coś winien? Co ty sobie roisz w tej durnej polskiej głowie?
– Poczekam, jeśli już umoczyliście gdzieś tę forsę, ale nie będę czekał wiecznie. Popytam ludzi, rozeznam się w waszej sytuacji; nie jestem bez serca. Macie bezpośredni przydział do sztabu generała, prawda? Jako kto?
Hoffer zaśmiał się.
–
Ty po prostu zwariowałeś!
–
Zauważcie, że możecie jeszcze po prostu zapłacić za towar i całej sprawy nie będzie, a ja stracę podstawę do szantażu.
–
Jakiego szantażu?
–
Ja zamierzam was szantażować, Herr Leutnant Hoffer.
Trudny mówił to wszystko, nie zmieniając tonacji ani natężenia głosu i do Hoffera powoli już zaczynało docierać, w co wdepnął.
–
Uważasz, że generał choć na chwilę zawierzy twoim słowom?
–
Dlaczego miałbym od razu iść z tym do generała? Są inni ludzie, którzy gotowi mi jeszcze zapłacić za informację o finansowych machinacjach młodego oficerka ze sztabu. Prosto po przeszkoleniu, co? Podporucznik. Nie powąchał jeszcze prochu na froncie, mhm?
Tamci tymczasem już załadowali na ciężarówkę pierwszą wannę i zawrócili po drugą. Hoffer obejrzał się i wtedy zobaczył wychylonego z szoferki swego kierowcę, który zasłuchał się był w toczoną parę metrów odeń rozmowę do tego stopnia, że nawet nie zauważył doszczętnego spopielenia trzymanego między palcami kościstej dłoni papierosa. Teraz szybko odwrócił wzrok.
Hoffer zacisnął szczęki. Spojrzał na Trudnego z nienawiścią.
–
Myślisz, że uda ci się zastraszyć niemieckiego oficera? – warknął.
Trudny uśmiechnął się. Ćwiczył ten uśmiech przed lustrem, był to grymas dopracowany do najmniejszego drgnięcia mięśni, bardzo skuteczny.
–
Ja z tego żyję – rzekł.
Stojący przy końcu peronu Grzeczny parsknął tłumionym chichotem.
Trudny wiedział, co Hoffer powinien teraz uczynić. Powinien mianowicie wyjąć z futerału pistolet i strzelić Janowi Hermanowi w łeb. Każda inna reakcja Leutnanta oznacza jego klęskę. Strzał zresztą też, ale najmniejszą. Miał jednak Trudny rację: podporucznik był prosto po szkole i zapewne jeszcze nawet nie widział zabitego człowieka. Śmierć nie przyszła mu do głowy. Skapitulował.
–
Wrócę tu za dwie godziny. Dostaniesz tę forsę, skurwysynu.
–
Danke schón. Heil Hitler!
Trudny odszedł wraz z Grzecznym w kąt hali. Zezowaty pozostał na zewnątrz; spacerował w tę i we w tę, wciąż nie wyjmując dłoni z kieszeni.
Grzeczny był pod wrażeniem, szczerzył krzywe zęby.
– Pan to masz jaja…! Tak się stawiać, toż to samobójstwo. Nas od straceńców wyzywasz, a sam co robisz? Oj, panie Trudny, panie Trudny.
– No i cóżeś taki uchachany? Człowieku, ja z nimi robię interesy, dzień w dzień, tydzień po tygodniu. Długo bym się utrzymał, ulegając byle poruczniczynie! Zaraz bym z torbami poszedł. Przecież oni jeden w drugiego biorą w łapę, ile się da! To jest morale zwycięskiej armii: po prostu czują, że się im to należy. Widziałeś te wanny. W życiu byś nie zgadł, jak niska jest pensja Generalmajora Wehrmachtu.