A drugim ciągłym i stałym procesem, obok malejącej grawitacji, było postępujące zaciemnienie świata, stopniowo słabło bowiem natężenie światła. Ze światłem w ogóle była dziwna sprawa, bo skąd niby się ono brało, skoro brakowało na tym quasiniebie, zamykającym sferę około-trudną zarówno od zenitu, jak i nadiru, i w niczym nie podobnym do zwykłego, ziemskiego nieba, może oprócz wrażenia pustej, bladej nieskończoności – skąd brało się światło, skoro brakowało słońca? A co to za niebo bez słońca, księżyca czy gwiazd chociażby? I po prawdzie, w oczach Jana Hermana nie było to niebo, a – po prostu – przestrzeń. Tak czy owak, nie dostrzegał w niej żadnego konkretnego źródła światła.
A teraz zapadała nań ciemność. Mroczny horyzont tego niemożliwego świata szybko zbliżał się do Trudnego. Trudnym zaczęło szarpać na boki; siła, która nim powodowała, zmieniła spokojny dotąd ruch po prostej w szalony zygzak. Jan Herman już prawie nie miał czym oddychać. Nie widział wydychanego przez siebie powietrza, lecz był pewien, iż ścina się ono we mgłę zaraz po opuszczeniu ust, albowiem taki straszliwy, przejmujący mróz tu panował; być może Trudny po prostu zostawiał swój oddech za sobą. Mróz rósł, rosła ciemność, i strach w Janie Hermanie – strach go niemal rozsadzał. W dookolnym półmroku pęczniały i przewalały się jakieś gigantyczne kształty. Towarzysząca temu wszystkiemu nienaturalna cisza zmuszała Trudnego do wsłuchiwania się w bicie swego straceńcze rozpędzonego serca. I ta złudnie karneralna bezdźwięczność środowiska oraz brak wyczuwalnych na skórze muśnięć wiatru sprowokowały Jana Hermana do desperackiego podejrzenia: A może to wszystko omam? Może ja wciąż znajduję się w gabinecie? Nie widział tego, nie był świadom – lecz piękniejąca z dnia na dzień bestia szybowała przez niemożliwą przestrzeń wraz z nim; otaczała go swym cudownie miękkim ciałem, z pełnym satysfakcji uśmiechem na nocnym obliczu wgryzała się w serce i umysł Jana Hermana, nareszcie gotowego do zainicjowania dośmiertnego symbiotycznego związku z bestią. Już jesteś mój, szeptała mu do ucha i on coś słyszał, naprawdę coś słyszał, jakieś delikatnie tchnienie, jakiś cichy wizg, jakby odgłos tysięcy mijających go o milimetry kuł karabinowych.
– Nieee!! – wrzasnął resztką powietrza, jakie zebrał w płuca, a jego głos zabrzmiał przerażająco obco i nieludzko.
Natychmiast zmienił się kierunek ruchu i poczęły odwracać wszystkie zachodzące dookoła procesy; przy czym powrót trwał nieporównanie krócej, aniżeli droga w tę stronę: być może większa była szybkość spadania powracającego Trudnego, a być może istotnie krótszy tor, po jakim tym razem się przemieszczał. Bo nie był zdolny do dokonania porównań obu pokonanych tras. Te same? Inne? Nie wiedział, chaos go pokonał.
Dywan gabinetu delikatnie dotknął go w plecy; był u siebie, leżał na podłodze, gapił się w sufit. Wypuszczono go z uścisku.
Bardzo długo trwał tam w bezruchu, po prostu oddychając. Sycił się pewnością trwałości otoczenia, w którym nic się nie zmienia, wszystko pozostaje w jednej i tej samej formie na wieki: to jest biurko, to jest telefon, to jest krzesło, to jest regał, to jest fotel, to jest okno, to jest stora, to jest ściana, to jest żyrandol, a to jest sufit.
Po czym sufit odezwał się doń koślawymi, topornymi ustami, szerokimi na prawie półtora metra:
– Ja.
19.
–
Ty, Sznic – przemówiła bestia słowami i myślą Trudnego.
–
Ja.
Niełatwo zrozumieć logikę szaleństwa i doprawdy cienko przeniknąć procesy myślowe szaleńców. Wpierw trzeba by przyjąć za własne ich dogmaty, a to jest akt nierzadko wprost zabójczy dla zdrowego rozsądku ludzi normalnych. Potwór obłędu, który już wygodnie siedział w Janie Hermanie, nie wdarł się weń przecież siłą. Nie było walki. Zaiste, nikt nie popada w szaleństwo wbrew swej woli. Aczkolwiek istotnie wielu przydarza się to niezauważenie i bez udziału ich świadomości; i tak też przebiegło to u Trudnego. On bestii nawet nie widział. Raz usłyszał jej szept, ale nie rozpoznał – bo i skąd miałby go znać? A teraz już nic nie poradzi. Teraz już w ogóle nie ma szansy jej ujrzeć ni posłyszeć, bo nie jest zdolny do przeprowadzenia obiektywnej obserwacji i osądu, samemu stanowiąc ich podmiot. Nie odróżni własnych myśli w swej głowie od – też własnych, ale – podpowiedzianych.
Zaśmiał się Jan Herman, rozciągnięty na dywanie, wpatrzony w szczelinę ust na suficie.
–
Ty, Sznic, ty! No pewnie, że ty! Żydowski skurwysynu jeden. Zabiłbyś mi dzieci, zabiłbyś je, prawda? Prawda?!!
–
Przenajświętsza – odrzekły nasufitne usta; głos jaki się z nich wydobywał, nie był ludzkim głosem, w istocie Przypominał chropowate dźwięki odczytywane ze zbyt wiele razy granych płyt, mechaniczne rzężenie metalowych tub. – Ale nie zmusisz mnie do tego. Zrobisz, co powiem, Herr Trudny.
Trudny poderwał się z dywanu, skoczył na biurko i sięgnął do ust Sznica. Zniknęły. Obejrzał się – bestia wiedziała: wargi wyłoniły się z brązowej tapety ponad fotelem, obok okna.
–
Nie wygłupiaj się – powiedziały. – Nie jesteś w stanie uczynić mi najmniejszej krzywdy.
Trudny dał z biurka wielkiego susa, w locie wrzasnął.
– Myślisz, że sprowadzisz tu kogoś podobnymi krzykami? – szydził Sznic. – Zamknąłem w sobie ten pokój, nie wydostanie się stąd ni ćwierć dźwięku; i ty stąd nie wyjdziesz, póki nie zrobisz, co należy.
Trudny z kolei rzucił się ku drzwiom. Dzieliły go od nich jeszcze dwa metry, kiedy drzwi zniknęły, a w ich miejsce pojawił się wielki, topornie ściosany w prostopadłościan blok brunatnej masy, jakby kamienia spieczonego piekielnym ogniem w samym jądrze Słońca. Trudnego zamurowało. Dyszał. Był już jak dzikie zwierzę, z głową podaną w przód, wysuniętymi barkami, zaparty ugiętymi nogami przeciwko całemu światu. Zerknął spode łba na okna: a w nich przecież kraty.
–
Szniiiiic!!!
–
No słucham cię, słucham.
Jana Hermana zaćmiło. Krew mu uderzyła do głowy -albo też z niej odpłynęła – w każdym razie nagle ogarnęła go ciemna i zimna słabość, gabinet zakręcił mu się przed oczyma, ściemniał, zapulsował w tym ściemnieniu i na moment zniknął; Trudny upadł na podłogę. Zemdliło go nieprzyjemnie w obronnej reakcji organizmu na psychiczny, a może i fizyczny szok i musiał bardzo głęboko oddychać. Podciągnął nogi, oparł się plecami o regał. Inne dźwięki zagłuszał mu szum krwi w uszach.
–
Sznic… – szeptał. – Sznic, ty…
–
Ja, ja, ja.
Cóż mógł powiedzieć temu duchowi żydowskiego maga? Jakież argumenty wytoczyć dla zniwelowania jego gróźb? Czy w ogóle istnieje swoisty spirytualistyczny sa-voir-vivre? Już same te pytania klasyfikowały Jana Hermana jako szalonego. Bestia miała go bez dwóch zdań.
–
Ale na co te całe podchody? – jęknął. – Na co? Przecież to była gra! Te książki… Nie mogłeś od razu…? Pod podobnym szantażem i tak zrobiłbym wszystko, co tylko…
–
Nie wszystko. Nie mów, póki nie wiesz. Nie ma takich świętych, nie ma takich męczenników, którzy w imię jakichś wyższych racji, chociażby nie wiadomo jak szczytnych, chociażby w imię życia własnych dzieci, gotowi by byli rzeczywiście na wszystko.
A jednak bestia nie chroniła Trudnego przez strachem.
– Cóż to zatem za potworność musi być… – Poczuł we wnętrznościach nagłe cięcie bólu: kwasy przerażenia rozlewały mu się w żołądku i jelitach.
Sznic coś tam mówił ze ściany.
–
…cię przecież obserwowałem od pierwszego kroku, jaki postawiłeś za progiem tego domu. Słyszałem każde twoje słowo, każdy oddech, każdy grymas na twej twarzy widziałem, nawet jeśli sądziłeś, że jesteś sam; nigdy nie byłeś sam, ja byłem wokół ciebie, słuchałem powierzchnią ścian i patrzyłem soczewkami powietrza, przez które przemyka światło. Czekałem na was blisko pół roku i wiedziałem, że nie nadarzy mi się szybko druga okazja. Miałem do wyboru ciebie, twoją żonę, twoich rodziców i dzieci. Nie musiałem się długo namyślać. Wszystko, co później zrobiłem, podporządkowane było jednemu celowi: tej właśnie chwili. Teraz jesteś już gotów.