Литмир - Электронная Библиотека
A
A

–  Tak. Aleja…

–  A gdzie my niby jesteśmy? Gdzie rozmawiamy?

–  Chcesz mnie przestraszyć!

–  Sama się tego domagałaś. Otrzeźwiło ją jego okrucieństwo.

–  Nawet nie wiem, czy ci wierzę – szepnęła.

–  Ja wiem. Wierzysz. Przeczuwałaś to od początku.

–  Nie żartowałbyś sobie przecież…

–  Nie.

Dopiero wtedy odstąpiła od niego; oderwała również wzrok i rozejrzała się po bibliotece. Trudnemu błysnął w myśli, ostro i wyraźnie, obraz Violetty obronnym gestem zakładającej ręce na piersi i ściągającej ramiona do wewnątrz; w ułamek sekundy później istotnie uczyniła to. Niemal się uśmiechnął. Ten rodzaj jasnowidztwa przychodzi z czasem w każdym małżeństwie.

Zacisnęła wargi, odważnie przyjmując na siebie pełną świadomość podległości jakimś niewidzialnym mocom, już przez sam fakt nieustannego pozostawania pod ich obserwacją.

–  Co teraz?

–  Teraz trzeba będzie dobić targu. Czekam na wyjawienie ceny.

– To Koń dał ci tę książkę?

Tak – odparł, zanim się zorientował, że Violetta wskazuje gniewnym spojrzeniem nie na dzieło Charlesa Howarda Hintona, lecz na czarną Księgę; obie te książki przytargał mroźnym i śnieżnym rankiem z pogrążonego w zimowym lenistwie miasta, a ona, otwierając mu drzwi, udawała, że nie zwraca na nie uwagi. Ale to inteligentna kobieta, nie zapominał o tym. Wiedziała o Koniu, nie wiedziała o getcie; wiedziała o duchach, nie wiedziała o pokoju na strychu. Czuł, iż utrzymując ją w stanie częściowej ignorancji, w rzeczy samej dopuszcza się aktu brutalnego kłamstwa. Zaniechanie czynu też jest czynem; policzone zostaną nasze decyzje, nie zaś wyniki rzutów kośćmi. Więc kłamał, kłamał jej świadomie i z premedytacją, podobnie jak Izaakowi Goldsteinowi. Przełykał teraz gorzką plwocinę: Nie jestem, nie jestem dobrym człowiekiem.

–  Janek! Janek, spójrz mi w oczy! – zmarszczyła brwi. – Zapamiętaj sobie to jedno: nic beze mnie! Nic beze mnie.

–  Dobrze, dobrze.

–  Nie bądź taki pewien swego. Ja jeszcze nie zdecydowałam, czy to szaleństwo, czy tylko histeria.

– Ale dzieci…

–  Myślisz, że wystawię je na jakiekolwiek ryzyko? Znasz mnie chyba.

–  Znam i dlatego nie rozumiem… Uśmiechnęła się, bynajmniej nie pojednawczo.

–  Ty mi jeszcze nic nie wytłumaczyłeś. A ja muszę wiedzieć wszystko, wszystko. Po śniadaniu…

–  Nie jestem głodny.

–  …przyjdę tu i sobie porozmawiamy. Może i przetrzeźwiejesz do tego czasu.

Wyszła. Obca kobieta, obcy człowiek, wróg.

Spojrzał na zegarek: ósma czterdzieści. Śniadanie niedługo. Ma do dyspozycji godzinę, nie więcej.

Wstał i zamknął za nią drzwi; potem wrócił do biurka. Zasiadł za nim na krześle, odsunąwszy na bok po pustym blacie łaciński rękopis oraz książczynę Hintona. Wyprostował się, oparł przedramionami o mebel.

–  Czekam – rzekł w pustkę.

W gruncie rzeczy nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. Był dzień, a w domu aż huczało od ech porannych kłótni przebudzonej familii – nie są to okoliczności sprzyjające manifestacjom ciemnych sił. Błąd, jaki Trudny popełnił, popełniłaby w tej sytuacji większość ludzi: on mianowicie wciąż jeszcze stosował do rzeczywistości sztuczną, aprioryczną logikę autorów powieści grozy, ponieważ tak naprawdę – wciąż jeszcze – nie wierzył w tę rzeczywistość.

To wina tych wszystkich lat, które przeżył, twardo stąpając po ziemi: tkwiła w nim, gdzieś bardzo głęboko, organiczna, instynktowna, fundamentalna niewiara. Noc pozbawiała ją wpływu na myśli, uczucia i odruchy Jana Hermana – ale teraz właśnie nie było nocy.

– Czekam – powiedział i, zaiste, nie czekał długo.

Poczuł ucisk dookoła ud i barków. Coś nim szarpnęło. Spadał, ale do góry. Wzlatywał wzwyż, lecz na dół. Odruchowo poderwał się na nogi i złapał brzegu biurka. Tyle że nie było podłogi pod jego stopami ani blatu pod jego dłońmi. Miał otwarte oczy i dlatego nie krzyczał: sparaliżował go szok absolutnej dezorientacji. Trudny był zdezorientowany w ostatecznym tego słowa znaczeniu.

Gabinet zniknął, nie widział gabinetu: ani jego wnętrza, ani ścian, ani w ogóle domu. Miotał w panicznym strachu głową – na boki, w dół i w górę – usiłując wypatrzyć choć jeden znany, stały punkt odniesienia. Nie było takiego. Wciąż nie krzyczał, ponieważ brak mu było tchu, a także dlatego, iż czuł śmiertelne rozrzedzenie atmosfery, w jakiej się znalazł, wciąż postępujące w miarę jego ruchu w niewiadomym kierunku, lecz który to ruch postrzegał poprzez nieustanną wszechzmianę. To już Tybet, pomyślał, histerią zapędzony w absurd. To już Himalaje -to w górach tak ciężko się oddycha.

Ale przecież nadał miał otwarte oczy – nie był w stanie ich zamknąć – i widział, że to w żadnym razie nie jest Ziemia, którą znał i na której żył. Łopotały wokół niego płachty jakiejś ciemnej materii, znikając i pojawiając się w ułamkach sekund. Czasami równoległe, czasami względem siebie prostopadłe, czasami wręcz się przecinające, ciągnęły się z nieskończoności w nieskończoność, a on sunął wskroś nich. Choć tak naprawdę nie czuł przecież tego ruchu; zdezorientowane zmysły mówiły mu coś innego: że trwa nieruchomo w centrum wszystkiego, a owo wszystko kalejdoskopowo co raz to wpada i wypada z okalającej go przestrzeni. Aczkolwiek jakaś część jego umysłu wiedziała, że po prostu doświadcza kolejnego aspektu naturalnej względności ruchu.

Płachty ciemnej materii i obłoki mięsiste, i drzewa gąbczaste, białe, i deszcz oleisty, i majaczące na odległym horyzoncie szare płaszczyzny kosmicznych ścian skalnych, i kule, łzy, tuleje, toroidy i torusy różnokolorowych mas o konsystencji stygnącej magmy, i cieliste bryły, i kamienie po prostu, i po prostu piasek, i wszystko, wszystko, wszystko; wszędzie. Jedno szybkie mrugnięcie wystarczało, by odmienić cały postrzegany przez Jana Hermana świat. Czy naprawdę tak szybko się poruszał? Czy też wystarczał sam fakt ruchu? (Względem czego, na litość boską?!)

Ale to przecież nie były jedynie całościowe zmiany, chaos nie ograniczał się do rytmicznej kasacji widoku i zastępowania go innym. Trwały pośród tego krótsze i dłuższe ciągłości, jak w polifonicznym utworze muzycznym, gdzie nie ma zgody pomiędzy poszczególnymi liniami melodycznymi. Owe skały na widnokręgu – co najpewniej wcale skałami nie były – wytrzymały podaj pół minuty, zmieniając jedynie odcień; potem rozpłynęły się we mgłę, potem ta mgła przybliżyła się do Trudnego na wyciągnięcie ręki, a potem zniknęła. Deszcz, który padał po łuku, padał przez jakieś pięć sekund. Magma – co też najpewniej wcale magmą nie była – metamorficznie przybierała kształt za kształtem, a wszystkie obłe, wszystkie gładkie: to właśnie te kule i toroidy, i dwumetrowe jaja. Zresztą forma przytłaczała rozmiar; zdawało się tu nie obowiązywać prawo zachowania masy: bryły kurczyły się i rozdymały (od pięści do góry i od góry do piłki) w niemierzalnych ułamkach sekund, nierzadko szybciej, niż Jan Herman był w stanie to zarejestrować, toteż wkrótce nie był on świadom nawet tożsamości konkretnych obiektów: czy obserwowanym przed chwilą różowym grzybem piany była ta spirala dymu, czy też tamten obłok czerwieni? Transformacja, transformacja, transformacja; zmiana, zmiana, zmiana; obrót, obrót, obrót; ruch. Co to za świat? Czy w ogóle można tu mówić o jednym konkretnym, zamkniętym miejscu w przestrzeni? Sprawia to wrażenie raczej przypadkowego zbioru różnych światów, przez które Jan Herman teraz przelatuje, przebija się, niczym igła przekłuwająca się przez warstwy bezplanowo zgarniętych płócien, każde o odmiennej fakturze, barwie, grubości i elastyczności.

Ponieważ nadal – na skutek selektywnego ucisku na różne części jego ciała – odnosił wrażenie pozostawania w niewidzialnych szczękach jakiegoś potrzasku, w objęciach wymuszającej domniemany ruch pułapki; i ponieważ trwał ów ruch, a w każdym razie wszelkie jego pozory (co na jedno wychodziło) – nie od razu, a w istocie bardzo późno, Trudny zorientował się w kolejnym doświadczanym dziwie: otóż nie ważył już tyle, ile powinien. Odjęto mu ciężaru. Wzlatywał ku nieważkości.

30
{"b":"100677","o":1}