Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mówił, że ją kocha – i czuł, że kłamie. Te słowa brzmiały i smakowały jak kłamstwo; dziwił się, że i ona tego nie wyczuwa. Co to jest miłość, zastanawiał się, zapatrzony na Violettę tłukącą w moździerzu jakieś ostro pachnące ingrediencje; co to jest, bo już nie wiem, zapomniałem. Pożądam jej, lubię jej towarzystwo, boję się jej utraty, szanuję ją. A jednak ciążą mi słowa na wargach brudnym kłamstwem. Może to po prostu takie prawo: tylko młodzi kochają; my miłość wspominamy. Może takie prawo. Lecz czy ja już nie byłbym zdolny powtórnie się zakochać? Nie wierzę. Janos jest zaledwie półtora roku młodszy, a co kilka miesięcy zakochuje się śmiertelnie. To znaczy: on tak twierdzi. Te jego miłości są jak ofensywy Hitlera: na początku szybkie, głośne i wspaniałe, potem, gdy zdobyte jest już wszystko, co mogło zostać zdobyte, rozmywają się i gasną w monotonii posiadania. A ja? Nie kocham: posiadani. Czy to rzeczywiście na tym polega? Czy to właśnie jest ta tajemnica: że miłość to proces, a nie stan? Wektor, nie skalar?

Przechodziła obok i złapał ją w pasie, przyciągnął, aż usiadła mu na kolanach, zawijając spódnicę; ubrudzone czymś ręce podniosła i oparła na jego barkach.

Uśmiechała się, przelotnie rozbawiona.

– Co?

–  Viola…

–  Mhm?

Przygarnął ją, pocałował. Smakowała gorącym chlebem; pachniała potem i cebulą.

–  No co?

–  A gdybym ci powiedział, że się zakochałem?

–  Znalazł sobie czas na prawienie komplementów. Przytrzymał ją.

–  Nie, nie. W kimś innym.

Zmarszczyła brwi, spoważniała na takie dictum.

– W kim niby? Co, w tej rudej Marcie? Nie wytrzymał, zaczął się śmiać.

Pacnęła go przedramieniem w ucho, wbrew swej woli na nowo uśmiechnięta.

–  No i czego rżysz? Głupie pytania zadajesz, głupie odpowiedzi dostajesz. Zakochał się, stary koń!

–  Nie, nie, posłuchaj – zaczął, tłumiąc śmiech. – Mnie chodzi o to, czy w ogóle uwierzyłabyś w coś takiego.

–  Żeś ty niby taki święty? Już ja was znam, mężowie wierni, póki drzwi się za wami nie zatrzasną.

Źle się do tego zabrał, ona mu nie odpowie, nie rozumie go. W dzień jednak nigdy nie rozmawiali, w dzień po prostu prowadzili dialogi; nawet teraz, nawet w tej chwili.

Pocałował ją po raz drugi, czując znów jej smak, i puścił. Mrugnęła doń i wróciła do roboty.

Dopił kawę i rozwinął karton. Plan parteru budynku naszkicowany został z licznymi poprawkami, nanoszonymi sukcesywnie, w miarę jak inżynier robił coraz precyzyjniejsze pomiary ścian, których długość w niezrozumiały sposób potrafiła się zmieniać.

Kazek od Garbusa otworzył drzwi, wetknął głowę i szczeknął:

Telefon do pana.

–  Założyli już? – zdziwiła się Viola.

– Muszę mieć linię pod ręką – mruknął Trudny, podnosząc się. – Dałem ludziom po litrze, załatwiłem.

Przeszedł do gabinetu, potykając się po drodze na rozciągniętych kablach. W gabinecie, który, obudowany regałami o pustych półkach, nie zasłużył sobie jeszcze na szczytne miano biblioteki, obozowało dwóch elektryków, odpoczywających po zmaganiach z ozdobnym żyrandolem, który, mimo ich wysiłków, nie chciał trzymać pionu i za każdym podwieszeniem odchylał się w inną stronę. Trudny wskazał im drzwi. Wyszli z ociąganiem, zabierając ze sobą kanapki i flaszki.

Jan Herman podniósł odłożoną na podłogę słuchawkę. Trudny – przedstawił się krótko; nigdy nie mógł być pewien, czy dzwoni Polak, czy Niemiec.

–  Ciężko pana złapać. – Tym razem był to Polak. – To ty?

–  Nie, moja ciotka. Słuchaj pan, jutro o pierwszej w firmie.

–  Czego znowu chcecie?

–  Stokrotek do ogródka. Jutro o pierwszej.

–  Co was tak przypiliło?

–  Porozmawiamy.

–  Czyja to była plotka, ta z zeszłego tygodnia? Wasza czy ich?

–  Jaka plotka, ja nic nie wiem. Do widzenia.

–  Nie dzwońcie mi więcej do domu. Słyszał? Z dala od domu.

–  Zarazy się pan boi? Do widzenia.

3.

„Trudny Export-Import", prywatna firma transportowa, miała swoją siedzibę na przedmieściu, przy ulicy Kruczej, pod numerami: 25, 27, 29 i 31. Numer 25 był to warsztat samochodowy, 27 nie istniał, zaś 29 i 31, stare magazyny, zostały połączone i służyły teraz za park maszynowy; właściwe magazyny ciągnęły się w czterech szeregach niskich, długich budynków za nimi i po drugiej stronie placu. Wszystko to, w tym ów plac, otoczone było murem o zmiennej wysokości, nigdy jednakże niższym niż dwa i pół metra. Istniały trzy wyjścia z dziedzińca firmy: główna brama od strony Kruczej, którędy wjeżdżały i wyjeżdżały samochody; żelazna furtka za magazynami, przez którą wychodziło się nad brzeg rzeczki, a zaraz za tą rzeczką wznosiły się zabudowania fabryki nawozów sztucznych, zresztą aktualnie produkującej zupełnie inne chemikalia; oraz tylne drzwi warsztatu, którego ściana stanowiła zarazem granicę posesji Trudnego. Tylne drzwi służyły do niepostrzeżonego wymykania się szefa z biura, gdy sytuacja tego wymagała. Biuro mieściło się bowiem w przybudówce ponad warsztatami. Z jej okien rozciągał się widok na cały należący do firmy teren. Trudny wierzył w siłę symboli.

–  Patrzę na te wasze jasne buźki, dotknięciem brzytwy nie skalane i, kurwa, nie wiem, śmiać się czy płakać.

–  Pan, panie Trudny, zawsze robi trudności – chuderlawy blondynek w płaszczu skrzywił się szyderczo i odwrócił wzrok od okna. Faktycznie, z wyglądu był o połowę młodszy od Jana Hermana; jego milczący towarzysz zdawał się zaś Trudnemu nieomal rówieśnikiem Konrada.

Dlaczego za każdym razem są to dzieci wojny? – westchnął w duchu Trudny, wyprostowując się w fotelu za biurkiem i zdejmując okulary.

–  Moglibyście się przynajmniej ubierać jakoś bardziej po ludzku. A nie, o, tak: czarny płaszcz, skórzana kurtka, czapeczka na bakier. Już mi nawet ludzie mówią: jakieś szemrane chłopaki do pana suną… Niech on chociaż wyjmie ręce z kieszeni; trzyma tam odbezpieczone granaty czy po jajach się maca? Co wy myślicie, że to jest jakiś pieprzony teatr, jakieś kino? Gieroje malowani, Bodo i Dymsza, szlag by was…

–  No i o co ten lament, panie mocny? – Blondynek wyjął i zapalił papierosa; siedział na krześle przed biurkiem i patrzył gdzieś po kątach, omijając Trudnego wzrokiem. Natomiast ospowaty młodziak w kurtce, który na słowa gospodarza tylko jeszcze silniej wbił pięści w jej kieszenie, garbił się pod zachlapaną burą farbą ścianą, przy zamkniętych drzwiach gabinetu. Miał potężnego zeza i Trudnemu mimowolnie stawały przed oczyma groteskowe imaginacyjne obrazy ulicznych strzelanin, w których ów chojrak popisuje się swym snajperskim wzrokiem.

–  Wiesz co, Grzeczny, nie denerwuj ty mnie, nie dzisiaj, bardzo cię proszę; jestem w środku remontu domu i dopiero co po przeprowadzce, i poziom tolerancji dla chamstwa i głupoty mam znacznie obniżony.

Grzeczny wzruszył wątłymi ramionami.

–  Pan się sam denerwuje. A tu nie ma czym. Drobna rzecz.

–  Byłaby drobna, nie fatygowałbyś się osobiście. To musi być coś cholernie trefnego.

–  Zupełnie pana nie rozumiem. Stracił pan kiedy na naszych umowach?

–  Jak przez was stracę, to od razu wszystko. Z tym dynamitem to była jawna bezczelność. Na co ja się zgodziłem? Na makulaturę: gazetki, ulotki. A wyście mi władowali na ciężarówki skrzynie materiałów wybuchowych! Kierowcy się dowiedzieli dopiero po wszystkim, a jechali osiemdziesiątką; myślałem, że mnie zlinczują. Powinienem was teraz ze schodów zrzucić, w ogóle nie rozmawiać.

–  Ciekawym, skąd ci kierowcy się dowiedzieli. Pan tak wszystkim naokoło rozpowiada?

–  A stąd się dowiedzieli, że wysługujecie się takimi szczeniakami, co nie dość, że same ze strachu mało się w portki nie poszczają, to jeszcze gęby zamkniętej trzymać nie potrafią. Nic dziwnego, że co chwila się słyszy o wsypie, wpadka za wpadką. Kogoście do ochrony tego ładunku przydzielili, przedszkole?

4
{"b":"100677","o":1}