Wielokrotnie wychodził do ciemnego holu i wypatrywał megaserca, lecz ono nie pojawiało się. Usiadł przy biurku, napisał na czystej kartce: „Duchów nie ma", po czym zaśmiał się, zmiął papier i cisnął do kosza. Dobrze wiedział, co przed chwilą uczynił: próbował rzucić zaklęcie. To przez noc. Nocą magia zyskuje na sile, czary samoistnie się uprawdopodobniają. Noc. Nocą wszyscy dziecinniejemy, to czas uproszczeń, myśli wówczas odmawiają podążania krętymi ścieżkami logiki dorosłych, wolą linie proste, drogę na skróty, która częstokroć wymaga wyburzenia fundamentów tejże logiki, jeśli zawadzają. Co z tego, że duchów nie ma, skoro są. Zaśmiał się ponownie. Wciąż jeszcze nie był do końca pewien, w co wierzyć, a z czego się śmiać. Rozmowa z Janosem nieco go ocuciła, ale teraz, w świętej ciszy i ciemności samotnej nocy, Janosowe anegdoty traciły na śmieszności. Megaserce było bardziej rzeczywiste od kuli w potylicę chłodnym świtem na podleśnej równinie, bardziej prawdziwe od Hakenkreuzów na sztandarach, mundurach, pieczątkach i trumnach. Nalał do szklaneczki resztkę ciemnego rumu. Powąchał trunek, Pogrążony w miękkim zamyśleniu.
Zaczęło się od jakby szumu, jakby coś gdzieś leciało, spadało, frunęło. Natychmiast odstawił szklankę i obejrzał się. Ale nic, nikogo. Wyjrzał do holu: też pusto. Tymczasem szum się skończył i Trudny zwątpił, czy faktycznie go słyszał. Ale potem rozległ się pierwszy szept. Z braku innych dźwięków zabrzmiał w uszach Jana Hermana dwakroć głośniej, aniżeli w rzeczywistości. Szeptał ktoś stojący trzy kroki od niego, lecz trzy kroki od Trudnego nie stał nikt.
Jan Herman poruszył się. Przysunął fotel oparciem do wschodniej, pozbawionej okien ściany, z biurka zabrał szklaneczkę z rumem, po czym usiadł w fotelu. Był przerażony, ale to go rzadko powstrzymywało.
Szepczących było więcej. Z nieruchomego powietrza we wnętrzu silnie oświetlonego pokoju – oazie jasności pośród nieskończonej ciemności nocy – płynęły ku Trudnemu fale cichych dźwięków. Do niego szeptali czy do siebie? Nie potrafił tego ocenić, ponieważ nie rozumiał ich języka. Szybko go jednak rozpoznał: to jidysz. Duchy konwersowały w jidysz. Szept zniekształca oryginalne cechy głosu, więc Jan Herman nie był w stanie wytłumaczyć sobie dziwnej miękkości i lekkiego zaseplenienia, jakie w nich zauważył. Zresztą wcale tak pilnie nie słuchał. Większą część uwagi poświęcał na daremne wypatrywanie wizualnych manifestacji obecności szepczących istot. To odruch, nie potrafił go opanować. Szepty rozlegały się z różnych stron, a on żywił irracjonalne przekonanie, iż duchy pojawiają się właśnie w tych miejscach, na które akurat nie patrzy, starał się więc patrzeć wszędzie równocześnie.
Przeszły przez gabinet niczym przypływ morza dźwięków. Ich częstotliwość jęła maleć, w końcu spadła do pojedynczych zaszepnięć, przedzielanych coraz dłuższymi interludiami wszechmilczenia, i Trudny pojął, iż duchy go opuszczają. Podniósł szklankę i opróżnił ją szybkim łykiem. Rozległ się jeszcze jeden niepewny głos, po czym wszystko ucichło. Czekał na szum, zamykający objawienie w symetrycznej sekwencji, jednakże szum nie nadszedł.
Trudny przesiedział w samotności przesączonych paniką myśli jeszcze kwadrans, wreszcie podźwignął się i wyszedł do holu. Serca nie było. Przypomniał sobie śmiech Janosa. „Człowieku, toż to proste: trafił ci się nawiedzony dom". Zrozumiał, że Standartenfuhrer mimowolnie wypowiedział okrutną prawdę. Ten dom jest nawiedzony.
8.
Ksiądz Franciszek Rębałło, proboszcz parani świętego Jacka, wyjrzał przez okno swej plebanii na zaśnieżoną ulicę, zobaczył mężczyznę w czarnym płaszczu, czarnych rękawiczkach i kapeluszu na głowie – i pomyślał: dzisiaj umrę.
Wyroku był niemal pewien. Przypuszczał, że zabiliby go dużo wcześniej, gdyby nie fakt, iż szło tu wszak o osobę duchowną. Przypuszczał również, iż – paradoksalnie -nie posunęliby się do tego, gdyby nie poprzedzająca owo wydarzenie jego współpraca z nimi: był teraz w ich oczach zdrajcą do kwadratu. Na dodatek ta historia z wtyka… Od dawna podejrzewali przeciek. Zachowanie Rębałły jednoznacznie wskazało im winnego, bo przeciek nie został zlikwidowany wraz z usunięciem Łysego. A przecież nie mógł, nie mógł się inaczej zachować. Jakiż miał wybór, on, sługa boży? Wyboru nie było.
Listopadowy zmierzch kładł się długimi cieniami na podwórzu plebanii; w chłodnym powietrzu, ścinającym oddechy w siną mgiełkę pary, wirowały pierwsze płatki śniegu, zapowiedź nadchodzącej zimy – gdy ksiądz Rębałło, wchodzący właśnie po schodkach z zawiniętym w gazetę kurczakiem pod pachą i ciężkim pękiem kluczy w drugiej ręce, usłyszał echo pistoletowej palby i obrócił się w kierunku źródła huku, ku zakrętowi wąskiej ulicy. Po nagłym, jednoczesnym grzmocie dwóch-trzech pistoletów nastąpiło kilka pojedynczych wystrzałów, po czym zaległa mroźna cisza. Ksiądz Franciszek wybrał odpowiedni klucz, wcisnął go do zamka, przekręcił… Na ulicę wypadł zgięty w pół mężczyzna, krwawiący z ran na ramieniu i w prawym boku, zataczający się głęboko w swej panicznej ucieczce przed śmiercią. Zobaczył księdza stojącego w otwartych drzwiach, skręcił ku niemu. Czapka spadła mu z głowy, odsłaniając gładką łysinę, i Rębałło rozpoznał Łysego, człowieka Majora. Niemcy! – przemknęło mu przez myśl. Obława! Ale nie słyszał ich nawoływań, gwizdków, szczekania psów, warkotu pracujących silników motocykli i samochodów; wciąż panowała cisza, mącona jedynie ciężkim tupotem nóg postrzelonego Łysego. Łysy dotarł już do schodków. Ksiądz upuścił kurczaka i klucze, postąpi) w dół, złapał słaniającego się mężczyznę, podtrzymał -ksiądz Franciszek był silnym, rosłym mężczyzną, o legendarnej w parafii krzepie. Zaciągnął rannego do wnętrza. Łysy rzęził:
– Zabiją mnie… zabiją…
Rębałło zobaczył wypadających zza zakrętu dwóch mężczyzn z pistoletami w rękach i natychmiast wszystko zrozumiał. Oni stanęli, zagapili się na niego. Sam Rębałło stanął w progu plebanii, z dłonią opartą na zimnej klamce drzwi. Patrzyli tak na siebie w milczeniu chyba z pól minuty. Potem tamci spuścili oczy, schowali broń i odbiegli w cień przecznicy, a ksiądz Franciszek zaryglował wejście do budynku plebanii. Łysy leżał na podłodze jadalni, macał się po ranie w boku.
–
Poszli – rzekł sucho Rębałło. Łysy zajęczał przeciągle:
–
Ksiądz uratował mi życie, ksiądz jest święty człowiek…
Wróciwszy z wodą, jodyną i bandażami, Rębałło uklęknął nad Łysym.
–
Za co? – spytał, rozpinając delikatnie przesiąknięty krwią płaszcz. Łysy tylko stęknął i zagapił się w sufit. Pół godziny później, już obmyty i obandażowany, usadzony na kanapie, zwrócił się łagodnie do Rębałły:
–
Ksiądz poda mi telefon.
Ksiądz podał. Łysy wykręcił numer, wyszczekał kilka zdań w łamanym niemieckim. Pół godziny później przed plebanię zajechał czarny mercedes. Łysy był mądry, nie dziękował księdzu. Zabrał się z Niemcami i wszyscy odjechali. Rębałło zaś wpadł w furię i połamał na drobne kawałki kuchenny stołek.
Czy posiadał jakikolwiek wybór? Czy gdyby ci dwaj wypadli na ulicę, gdy Łysy był dopiero przy furtce – czy wówczas Rębałło zostawiłby rannego bez pomocy i pozwolił dobić na swym progu?
Pomimo demaskacji Łysego wpadki nie skończyły się: ksiądz wiedział, że jest na niego wyrok. Wygłaszane przezeń podczas mszy kazania coraz częściej opierały się na cytatach z Apokalipsy; spowiadając, był zaskakująco wyrozumiały w wymierzaniu pokuty; zaczął prowadzić dziennik i wrócił do książek, których nie czytał od lat. Czekał.
A teraz ten mężczyzna. Ksiądz Franciszek podkręcił sumiastego, sarmackiego wąsa, wygładził sutannę, podszedł do drzwi i otworzył je jednym zdecydowanym szarpnięciem. Mężczyzna w płaszczu i kapeluszu stał przy ogrodzeniu i przyglądał się księdzu.
–
O co chodzi? – zawołał Rębałło ze schodów. Tamten przesunął orękawicznioną dłonią po ciemnym i – w odróżnieniu od Rębałłowego – krótko przyciętym wąsie, poprawił kapelusz i przeszedł przez furtkę. Zatrzymał się przy pierwszym stopniu i spojrzał w górę na księdza Franciszka, który marszczył brwi i wysuwał do przodu kwadratową szczękę, butną miną skutecznie broniąc się przed strachem.