Литмир - Электронная Библиотека
A
A

–  Niech będzie pochwalony…

–  O co chodzi? – powtórzył ostro Rębałło.

–  Ksiądz proboszcz mnie pewnie nie pamięta… – Istotnie.

–  Jan Herman Trudny – przedstawił się obcy. – Mam do księdza wielką prośbę.

Rębałło już w chwili, gdy tamten wypowiadał swe nazwisko, zrozumiał, że to jeszcze nie jest kat. Z księdza Franciszka uszło napięcie. Odchrząknął, uśmiechnął się lekko i poprosił Trudnego do wnętrza.

Trudny zdjął kapelusz i rękawiczki, płaszcz tylko rozpiął.

–  Ta prośba… Mógłby mi ksiądz poświęcić trzy-cztery godziny czasu?

–  Dzisiaj? Teraz?

–  Tak. Bardzo mi na tym zależy.

Rębałło zamknął księgę parafialną, usiadł przy stole. Trudny stał przy oknie, popatrując to na zachmurzone niebo, to na księdza.

" No, nie wiem – skrzywił się proboszcz. – święta tuż-tuż, roboty nawał…

– TaK, taK, ja to rozumiem. Ale, proszę księdza, to jest naprawdę ważna sprawa.

Rębałło przyjrzał się Trudnemu z uwagą. Zauważył kontrolowaną martwotę jego oblicza, zauważył drobne oznaki bogactwa w jego ubiorze.

–  Słucham pana.

Jan Herman wrócił do obserwacji ciemnych obłoków na sinopopielatym nieboskłonie.

–  W moim domu straszy – rzekł. Księdza Rębałłę zatkało.

–  Proszę? – stęknął po chwili.

–  Straszy. Duchy. Rozumie ksiądz?

Tu wbił w księdza Franciszka ponure, twarde spojrzenie i proboszczowi cofnęły się z ust słowa oburzenia na strojenie sobie z wyświęconej osoby tak niestosownych żartów. Ten mężczyzna, Jan Herman Trudny, nie żartował. Był zatem szalony i do księdza z powrotem jął podpełzać strach.

–  No, a czego pan ode mnie oczekuje? – spytał.

–  Egzorcyzmów – odparł Trudny, mnąc w silnych dłoniach skórzane rękawiczki.

–  Ach, tak.

–  Ksiądz się na tym zna?

–  Na czym?

–  Na egzorcyzmach. Zna się ksiądz na wypędzaniu duchów?

–  Mhm, nigdy nie miałem okazji…

–  Ja nie oszalałem – warknął Trudny.

–  Może pan usiądzie?

–  Niech się ksiądz pospieszy, tak wszystko urządziłem, że teraz przez parę godzin mam dom pusty, potem wróci rodzina, a nie chcę wywoływać zamieszania…

–  Widział je ktoś oprócz pana?

–  Tak. Bardzo księdza proszę, samochodem tu jestem, pojedziemy tam i z powrotem…

– Zaraz, zaraz…!

–  Czego ksiądz potrzebuje, wody święconej, Biblii? Wszystko mam w domu.

Rębałło poderwał się, podszedł do Trudnego.

–  Pan naprawdę je widział?

–  Tak – rzekł tamten i ksiądz Franciszek mu uwierzył.

Ubrał się i wyszli. Samochód Trudnego stał posesję dalej. Ciemnometaliczne płaszczyzny jego karoserii były jedynymi w zasięgu wzroku nie pokrytymi kilkucentymetrową warstwą puszystego śniegu. Wsiedli, Trudny zapalił i ostro ruszył z miejsca. Rębałło obserwował go dyskretnie podczas jazdy. Nie bardzo wiedział, co ma o tym człowieku myśleć. Po prawdzie na szaleńca to on nie wyglądał w ogóle. Wyglądał na jakiegoś rzutkiego, bezwzględnego przedsiębiorcę, może właściciela ziemskiego.

Zatrzymał wóz na pustej, zaśnieżonej ulicy; po wyłączeniu silnika zapadła ciężka cisza. Wysiedli. Rębałło rozglądnął się. Domy w okolicy sprawiały wrażenie opuszczonych, cała dzielnica – zupełnie wyludnionej. Wrony krakały złośliwie z pokrytych śniegiem dachów.

–  Tu pan mieszka?

Wyjętym z kieszeni płaszcza kluczem Trudny otworzył drzwi jednego z wciśniętych w długi, szary szereg budynków. Zamachał na księdza, który się ociągał.

Cisza we wnętrzu domu była jeszcze cięższa od tej z ulicy. Panowało tu jednak przyjemne ciepło; zdjęli wierzchnie okrycia, Trudny powiesił je na wieszaku przy wejściu. Ksiądz Franciszek zajrzał do pokoju po lewej: stała tam, już przybrana, wielka choina.

–  I? – spytał, gdy gospodarz spojrzał nań wyczekująco. – Gdzie one?

–  Kto?

–  No, duchy.

Trudny zacisnął szczęki.

–  Myśli ksiądz, że pokazują się na moje zawołanie, czy jak?

–  No dobrze, to co ja mam robić?

–  Egzorcyzmować.

–  Kogo? Może pan sam jest opętany? Głupstw się pan naczytał, my nie paramy się jakąś czarną magią.

–  Dom niech ksiądz egzorcyzmuje.

–  Aha. Dom. No, łacinie. Jak pan to sobie wyobraża?

–  No, nie wiem, to nie ja jestem księdzem.

–  Fakt – Rębałło rozejrzał się. – Gdzie pan te duchy widział?

Trudny wskazał kąt między schodami na piętro, północną ścianą, a ścianą boczną holu. W tej północnej widniało kilka dziur, które ksiądz bezbłędnie rozpoznał jako blizny po kulach.

–  Ktoś tu strzelał?

–  Właśnie – odparł Trudny, uśmiechając się dziwnie. -Mój znajomy. Wyszedł w środku nocy do łazienki i zobaczył coś takiego, że wystrzelał cały magazynek. Może ksiądz zacząć właśnie stamtąd.

–  Pańscy znajomi zawsze chodzą do łazienki z karabinami?

–  Wie ksiądz, Szwab wszędzie się wciśnie.

Rębałło pokręcił głową, zdjęty mimowolną sympatią do tego mężczyzny.

–  Szczerze panu mówię – rzekł – że mam to za zabobon. Nie będzie to uczciwe z mojej strony, bo choć mogę odprawić ten rytuał i odprawię, jeśli pan chce, to dla mnie pozostanie on pustym teatrem. Nie ma we mnie wiary w te pańskie duchy, skądże więc miałbym wziąć wiarę w egzorcyzmującą moc mych formuł? Pan mnie rozumie? Cieszę się. No to gdzie to kropidło i woda?

Trudny przyniósł. Ksiądz Franciszek, zamoczywszy delikatnie miotełkę kropidła w święconej wodzie, podszedł bliżej do ostrzelanej ściany, aż częściowo zasłonił go szkielet spiralnych schodów; gospodarz podążał tuż za nim.

Rębałło westchnął, zamachnął się, i mamrocząc po łacinie skomplikowane inwokacje, prysnął chmurą drobnych kropel na mur.

Dom ryknął. Ściana wydęła się i zadrgała niczym membrana, po czym najgłębiej wypaczony jej fragment – zniknął, jakby zanurzony pod pionową powierzchnię jeziora niebytu. Pozostawił po sobie owalnego kształtu dziurę, przez którą dął z podwórka do wnętrza budynku zimny wiatr. Dziura była rozmiarów sporej miednicy, a jej krawędzie przechodziły przez strukturę muru bez zważania na układ cegieł, które przycięto gładko i bez żadnych skruszeń czy pęknięć.

Księdzu Franciszkowi słowa zamarły na wargach. Miotnął się w tył i wpadł na gospodarza, który tylko klął ordynarnie. Kropidło upadło na podłogę, podobnie talerz ze święconą wodą; prawie natychmiast przedmioty te zniknęły, a i rozlana ciecz wyparowała w mgnieniu oka. Ksiądz wrzasnął. Klnący nieprzerwanie Trudny odciągał go do tyłu, aż niemal siłą wepchnął do salonu i zamknął za sobą drzwi do holu, gdzie wył mroźny wicher. Rębałło w końcu wyrwał mu się.

–  Mój Boże – jęknął. – Mój Boże.

Trudny był już przy barku; wyjął zeń butelkę i dwa kieliszki. Nalał równo po brzegi. Chwilę odczekał i podszedł z nimi do księdza, a nie uronił po drodze ni kropli. Podał jeden Franciszkowi. Wychylili je bez słowa.

Rębałło podwinął wąsa i, wciąż kręcąc w oszołomieniu głową, zwalił się w najbliższy fotel. Nic nie mówił: nasłuchiwał odgłosów dobiegających z holu. Trudny wrócił do barku.

–  Zdarzało się już… coś takiego? – spytał go wreszcie ksiądz.

–  Skąd!

Rębałło spojrzał z uwagą na zapatrzonego przez okno w burzowe niebo Jana Hermana.

–  Po co właściwie pan mnie tu przywiózł? Trudny wzruszył ramionami.

–  Chciałem zobaczyć, co się stanie – rzekł. – Chciałem się przekonać, czy to rzeczywiście jakieś… – prychnął -siły nieczyste.

Ksiądz otarł pot z czoła. Przechylił głowę, by lepiej słyszeć dźwięki dochodzące zza drzwi prowadzących na korytarz, ale stamtąd nie dochodziły żadne dźwięki.

Trudny wskazał ruchem brody niebo.

–  Gdyby to nie był dzień… Gdyby nie zdarzyło się to w jasny dzień, ale nocą właśnie…

13
{"b":"100677","o":1}