Trudny zachichotał.
– Ty czekałeś, żebym oszalał!
–
Oczywiście. Pomyśl tylko: gdybym się tak do ciebie odezwał owego wieczoru, kiedy tu zjawiłeś się po raz pierwszy razem z tym Józkiem Szczupakiem, gdybym ci się wtedy objawił, jedynie bym cię śmiertelnie wystraszył i stracił szansę. Ja bardzo długo obmyślałem sposób na pozyskanie ludzkiego współpracownika. Księga i notatnik znacznie mi pomogły, bo dzięki nim byłeś w stanie zweryfikować wiarygodność historii u zewnętrznych źródeł. A ten cholerny von Faulnis wprost spadł mi prosto z nieba. Dojrzewałeś jak ciasto odstawione na słońce. A znałem cię już na tyle, by być pewny, iż będziesz dociekał prawdy na własną rękę. Dokąd to dotarłeś za Księgą i moim pamiętnikiem?
–
Do Goldsteina.
–
On jeszcze żyje? No, popatrz. Na pewno wiele ciekawych rzeczy ci powiedział.
–
Że pragnąłeś zemsty.
–
A któż jej nie pragnie?
–
Że ten czar polega na czwartym wymiarze.
–
Dużo wiesz. To dobrze. To bardzo dobrze. Nie pomyliłem się co do ciebie.
–
Że mnie zabijesz.
–
Ale nie, że dziesiątki razy ratowałem ci życie; tego nie.
–
Kłamca, kłamca, kłamca.
–
Powiedział ci, że kłamię?
Ten dialog niszczył umysł Trudnego, jak alkohol niszczy mózg pogrążonego w delirium tremens, wieloletniego pijaka; coraz mniej w nim było Jana Hermana, coraz więcej bestii. Szaleństwo stawało się coraz bardziej normalne. Już patrzył Trudny na poruszające na/w tapecie usta bez zdziwienia. Rozmawiał z Szymonem Sznicem; po prostu.
–
Życie mi ratowałeś?
–
One po wielokroć próbowały pozabijać was wszystkich. Musiałem bez przerwy czuwać.
–
Kto?!
–
Dzieci, które zabrałem ze sobą. Tamci rzucali gaz. Nie mogłem już dłużej ich bronić. Zdecydowałem się. Nie ze wszystkimi zdążyłem, lecz te, które przeszły, żyją. Cokolwiek by mówić, one żyją, a reszta nie, więc: uratowałem im życie. Tak to wygląda. Nie wziąłem tylko pod uwagę faktu, iż są to właśnie dzieci. Zbyt krótko żyły, by zapamiętać, co to właściwie znaczy… Niewiele w nich ich samych pozostało. Ale to nie ich wina. Jesteście już dla nich tylko jak robaki pod szkłem. Nic dziwnego, że pragną się wami pobawić, rozdeptać tego i owego. Ale to nie ich wina: cała wina jest po mojej strome. Biorę na swoje sumienie także ten szantaż, którego się dopuszczam względem ciebie; biorę na siebie całe zło, którego się dopuściłem i którego się dopuszczę względem twojej rodziny. Przekroczyłem już bramę. Widzę popioły. Nie przestraszą mnie wrota piekieł. W ogóle nie ma we mnie strachu. Jestem jałowy, panie Trudny. Choć nie mam oczu, widzę jasno: krew i łzy wszędzie dookoła mnie, gdziekolwiek bym się skierował. Zrobisz, co zechcę, albo wyjmę wnętrzności z twoich dzieci.
–
A czego ty właściwie chcesz, do kurwy matki?!
–
Wolności.
–
Czego…?
–
Wolności. Uwolnij mnie.
–
Uwolnić…?
–
Nie śmiej się. Spokojnie, spokojnie. Wszystko ci wytłumaczę, podyktuję ci czar. Teraz go rozumiem, więc nie będzie błędu. Ty uwolnisz mnie, ja uwolnię dzieci… i już nigdy więcej nas nie zobaczysz.
–
Odejdziecie?
–
Za nie nie ręczę, lecz mnie już w każdym razie na Ziemi na spotkasz.
Trudny z wysiłkiem podźwignął się na nogi.
–
A więc?
Wejdziesz w czwarty wymiar. Wtedy dopiero będziesz w stanie rzucić czar korekcyjny.
–
Co to znaczy: „wejdę w czwarty wymiar"? – parsknął Trudny, przypomniawszy sobie słowa Konia. – To są nienaukowe bzdury…
–
Ja się nie znam na nauce, ja się znam na czarach. Jan Herman spojrzał na wielkie usta poruszające się na ścianie jego gabinetu, niczym materialny cień rzucany na trójwymiarową płaszczyznę konstrukcji budynku, i zrozumiał absurdalność swych obiekcji, oczywistą nieprawdę zawartą w – logicznych, a jakże – wywodach Konia. Logika zaprzeczała rzeczywistości. Trudny zaś naprawdę rozumiał to. Bestia poruszyła się w nim, w mimowolnym skurczu doznawanej ekstazy.
Dogmat autonomiczności nauki oraz magii już w swej istocie był szalony – Jan Herman dostrzegał w tym szaleństwie prawdę. Bo rzeczywiście – magia nie zależała od aktualnego stanu nauki. Dlaczegóżby czary działające w starożytności nie miały działać w XX wieku? Dlaczegóżby czar sformułowany w średniowieczu, kiedy to nikomu się nie śniło o wyższych wymiarach, teraz, gdy przemieściły się one do dziedziny nauki, miał utracić swą moc? Skoro magiczne amulety mają realny wpływ na bieg wydarzeń, jednako wypaczać będą rzeczywistość w leśnej wiosce Gotów, starożytnym Rzymie, dziewiętnastowiecznym Paryżu, Generalnej Guberni czy we wnętrzu kosmicznej rakiety. Nauka sięgnie i opanuje ów czwarty wymiar przestrzenny może dopiero za wiek, może za dwa, może nigdy – ale to nie oznacza, iż tymczasem pozostaje on równie niedosiężny dla magii i pokrewnych jej kunsztów, doktrynalnie wrogich logice. Któż bronił szamanom prymitywnych plemion z pomocą usłużnych duchów leczyć ludzi z guzów na mózgach na tysiące lat przed tym, jak trepanatorzy faraonów zaczęli grzebać swymi paluchami naukowców w królewskich czerepach Ramzesów?
–
Cóż więc mam uczynić? – Rzucisz na siebie czar.
–
Ja? A co, ty nie możesz, magu wielki? Dlaczego to sam na siebie muszę go rzucać? Hę?
–
Zapomnij o „dlaczego". Takie są rytuały.
Takie są rytuały. Szaleństwo nie podlega dyskusji. Jan Herman tylko uśmiechał się pod wąsem, głupio rozbawiony sytuacją.
–
I co dalej? Co z tym czarem?
–
Nie możesz objąć umysłem czegoś, czego nie widzisz, nie dostrzegasz, nie jesteś świadom. A przecież potem ty sam będziesz musiał rzucić czar również na mnie; inny, lecz nie mniej skomplikowany. Pozostając istotą trójwymiarową, nie byłbyś w stanie tego uczynić, nie byłbyś w stanie mnie uwolnić. Pierwszy czar i twoja transformacja stanowią jedynie warunki wstępne. To dopiero ten drugi, korekcyjny, uwalniający… wyceniłem na życie Lei i Krystiana. I po jego realizacji będziemy kwita.
Lecz Trudny nie słyszał dwóch ostatnich zdań wypowiedzianych przez naścienne usta Szymona Sznica.
–
Moja transformacja… – Zatoczył się, jak od uderzenia obuchem w ciemię. – Mam się zmienić, mam się zmienić… W co?
–
W to, czym ja teraz jestem. Musisz, musisz zyskać czwarty wymiar. Teraz mnie nawet nie widzisz. Musisz-musisz-musisz!
–
Ale jak ja potem to odwrócę… Dasz mi taki czar, żebym z powrotem stał się człowiekiem?
Jedno Sznicowi trzeba przyznać: nie wahał się z odpowiedzią.
–
Nie ma takiej możliwości.
Trudny machnął ręką. Był to gest absolutnie pozbawiony znaczenia: wizualna manifestacja mentalnego zamętu. Janowi Hermanowi poplątały się myśli. Podreptał ciężko do fotela, zapadł się w miękką czerń. Nie widział teraz ust z tapety, nie były ważne, ani się ich bał, ani im się dziwił, ani ich nienawidził.
Sznic milczał, i słusznie czynił, bo nic już nie musiał mówić, resztę robiła zań bestia w Trudnym. Paradoksalnie: to ona zaprowadziła mu w głowie porządek i ułożyła myśli podług łańcuchów przyczynowo-skutkowych zaszłych zdarzeń, to ona przesiała rzeczywistość przez sito logiki. I Janowi Hermanowi nagle rozjaśniło się w głowie.
A zatem to dlatego! To do tego było Sznicowi potrzebne moje szaleństwo! Hę, on faktycznie myśli, żem szalony! A to idiota! Ale ma jeszcze – ma jeszcze Krystiana i Lee; ich życia w jego rękach… Czy naprawdę zabiłby, gdybym mu się oparł? Czy zrobiłby to? Tak. Najpierw jedno, by móc jeszcze grozić śmiercią drugiego – a wówczas nie mógłbym już poddawać w wątpliwość jego słów. Zabił przecież von Faulnisa, zabił esesmanów trzymających wartę na piętrze opuszczonego przez Abramów domu.
Trudny poruszył się niespokojnie w fotelu. Lea i Krystian, Lea i Krystian. Poczuł się nagle słaby i samolubny, bo pierwsze, co mu przyszło do głowy, to pytanie o ból: Czy ta transformacja boli? Czy boli istnienie w czterech wymiarach? Oto, co w takich chwilach odzywa się w ludziach najgłośniej: zwierzę. Miał ratować swe dzieci, a myślał o fizycznym cierpieniu. Wyszczerzył się z goryczą w przestrzeń. Nie jestem, nie jestem, nie jestem dobrym człowiekiem.