Trudny nie skomentował. Rozejrzał się po bezludnej Kruczej, spojrzał w niebo; byle nie na blondyna.
–
Gdzie ten twój młody sokół?
–
Kto?
–
Zezowaty. Już nie łazi za tobą? Pewnie za długo bawił się zawleczką.
–
Ząb go boli. Poszedł do dentysty rwać.
– Wychodzą mu mleczne? – zaszydził w przestrzeń Trudny.
–
Długo pan tak będzie? Wypadek to był. Przecież Siwy nie zrobił tego panu na złość.
–
Skąd wiesz? Powiedział wam może, jakim cudem udało mu się pomylić mój korytarz ze strzelnicą?
Grzeczny wzruszył ramionami. Trudny obejrzał się na niego.
–
No? – nacisnął. – Powiedział?
–
Daj pan spokój, każdemu się może zdarzyć…
–
Na głowę upadłeś? Co niby może się każdemu zdarzyć? Chcesz mi może dać do zrozumienia, że Siwy od wykonywania tych wyroków popadł już w taki rozstrój nerwowy, że od czasu do czasu po prostu wyjmuje mauzera i wali we własny cień? Ot, zdarzyło mu się! Co ty, kurwa, za debila mnie masz?!
Grzeczny zmieszał się.
–
Pan nie rozumie… – mruknął.
–
A tu masz rację.
–
On… zobaczył.
– Co? Co zobaczył? Ducha może?
Grzeczny skrzywił się i opuścił wzrok na swoje buty, które następnie jął z wielkim przejęciem czyścić z błota i śniegu o krawężnik.
Trudny nie wierzył własnym oczom.
–
To właśnie wam powiedział? – żachnął się. – Że strzelał do ducha…?
–
Daj pan już spokój, panie Trudny.
Jana Hermana jeszcze bardziej to rozwścieczyło.
–
Jeśli w moim domu straszy, to chyba mam prawo o tym wiedzieć, nie? Co to za duchy były? Mhm? Grzeczny…? Do kogo on walił? Zwidzieli mu się ci kapusie, ci esesmani, których wyprawił na tamten świat? Co on, rzeczywiście taka kosa śmierci? Wyślijcie go do wód, niech sobie główkę podkuruje, bo w końcu na którymś odlocie rąbnie wam Majora. Albo i sobie samemu w łeb strzeli. No? Grzeczny? Rzeknij słówko.
– Mięso. – Co?
– Mięso.
–
O czym ty mówisz?
Z kolei Grzeczny się zirytował.
–
On mięso widział – warknął. Trudny wytrzeszczył oczy.
–
A cóż to, do kurwy nędzy, ma znaczyć??
–
Mówię, co mnie powiedziano. Mięso.
–
Co, taki głodny chodził, że polędwica jęła mu się nocami objawiać? No ale chyba nie musiał jej od razu rozstrzeliwać! Mięso, też coś… Dzik szedł na niego szarżą ze ściany, czy jak? Mówię ci, on nie jest całkiem normalny.
–
A kto jest? – mruknął melancholijnie Grzeczny. Trudny westchnął, odgarnął z czoła ciemne włosy.
–
W każdym razie niech sobie Major zapamięta: ja już nikogo od was pod swój dach nie przyjmę. To nawet nie to, że nie chcę. Po prostu rodzina już tego nie przełknie. Niech on sobie spróbuje wyobrazić, jakie ja piekło miałem w domu przez tego waszego Siwego. To jest cud boski, że tam wszędzie dookoła puste budynki stoją, bo jakby jeszcze kto inny przy tej ulicy mieszkał, to ani chybi w godzinę miałbym w chałupie szwabski patrol, a Siwemu dzisiaj już by jaja na rożnie piekli.
–
Dobra, dobra, przekażę. Aha, wiadomość dla pana. Jest zgoda na cenę. Wezmę jutro te dziewiczki. Albo pojutrze, zależy jak będzie z forsą.
–
W sprawie Konrada, mam nadzieję, również jest zgoda?
–
Taa.
–
No to się cieszę. Do jutra. Powiedz swojemu aniołkowi, żeby za dużo cukierków nie jadł. Mięso, Jezu Chryste…
Wrócił do biura. Czekali już tam na niego dwaj pośrednicy w przemycie towaru do getta i z powrotem. Zwali się Grążel i Paniebuda i byli to bandyci z dziada pradziada. Chłopy wielkie, zwaliste, z mordami zarośniętymi, oczyma zawsze wpółprzymkniętymi i z pogardą dla całego świata w tych oczach. Trudny załatwił się z nimi szybko; uważał ten cały interes z Żydami za krótkodystansowy i starał się za bardzo weń nie angażować. Kontaktował się tylko z Grążlem i Paniebudą, ale na nich miał haka, więc czuł się bezpieczny. Nie rozgłaszał swego uczestnictwa w tym przedsięwzięciu; pieniądze są bezimienne, pana nie znają. Ryzykowna to była zabawa, lecz bardzo zyskowna – ci w getcie mieli zachomikowane skarby prawdziwe, schodzili z diamentów za paręnaście kilo mąki.
Trudnemu nieco ulżyło, gdy nareszcie odprawił owych dwóch cichonożnych; opuścili warsztat tylnym wyjściem.
Pani Madzia powiadomiła go, że dzwonił Janos, ale zignorował to. Zajął się przygotowywaniem dokumentów dla wielkiego transportu smarów mechanicznych, jaki miał wyprawić tuż po świętach.
Kwadrans później pani Madzia zadzwoniła po raz drugi.
– Żona, panie Janku.
–
Przełącz. Przełączyła.
–
Trudny.
–
Przyjeżdżaj natychmiast – tchnęła Violetta na ostatnim oddechu.
– Coś się stało?
–
Zobaczysz. – Była w oczywisty sposób wytrącona z równowagi; mówiła tak krótkimi zdaniami, by nie okazać dobitniej swego zdenerwowania. – Pospiesz się.
Zdjął go nagły lęk. – Dzieci…?
–
Nie. To znaczy Konrad… Nie, nic im nie jest. Rany boskie, Janek, przyjeżdżaj, nie wiem, co robić.
Odłożył słuchawkę z kompletnym chaosem w myślach. Co tam się stało? Czego ta Viola się tak wystraszyła? Co z Konradem?
Był jednak świadom wrodzonej skłonności Violetty do popadania w stany czasowej gigantyzacji uczuć i już po chwili uspokoił się na tyle, by spokojnie ubrać płaszcz, poinformować panią Madzie, iż nie będzie go przez godzinę albo dwie, a jeśli dłużej, to zadzwoni – i zejść do warsztatu, skąd wypożyczył czarnego mercedesa pewnego oficera, korzystającego w zamian za kilka drobnych, acz istotnych uprzejmości z usług warsztatu Trudnego po wysoce promocyjnych cenach.
Mercedes ciągnął jak szatan i pomimo śnieżnej zawiei, jaka w międzyczasie opadła miasto, Trudny dotarł na Piękną w niecałe dwadzieścia minut.
Otworzył mu Konrad.
–
Ja go tylko znalazłem – powiedział już w progu. Ulga z powodu ujrzenia syna całego i zdrowego była nazbyt wielka, by Trudny mógł się od razu zdobyć na szczegółowe wypytywanie go, kogo on mianowicie tylko znalazł.
Zrzucił z siebie przyprószony śniegiem płaszcz i spytał:
–
Gdzie matka?
–
Na strychu.
To już było coś. Dotąd Violetta nie postawiła swej stopy na strychu i teraz też na pewno nie weszła tam z czystej ciekawości.
Zanim jeszcze wspięli się na piętro, Jan Herman poczynił dwa spostrzeżenia. Pierwsze dotyczyło panującej w domu ciszy i rzucającej się w oczy nieobecności robotników. Drugie było oparte na krótkim skojarzeniu: Viola-strych-Konrad.
–
Znalazłeś tam coś takiego, że matka zwolniła wszystkich ludzi i ściągnęła mnie jak do pożaru – stwierdził.
–
Yhm – przytaknął Konrad.
Trudny zatrzymał się przed schodkami na strych; z otwartej klapy w suficie padało anemiczne światło lampy elektrycznej.
Cisza panowała i tutaj.
–
Dziadkowie gdzie?
–
U Starowiejskich.
Trudny spojrzał na syna z uwagą.
–
Co to jest? – spytał cicho. Konrad uśmiechnął się przepraszająco.
–
Trup.
–
Trup?
–
Trup. Zwłoki. Milczeli chwilę.
–
Czyje?
Konrad wykonał jakiś dziwny gest lewą ręką.
–
Nie wiem. Stare. Dziecka chyba. – Dziecka.
–
Yhm. Dziewczynki. Ma coś na sobie… jakby strzępy spódniczki.
Trudny zerknął na zegarek, zaraz zapomniał o odczytanej godzinie, spojrzał w jasny kwadrat włazu ponad sobą, pomacał po kieszeniach marynarki w poszukiwaniu papierosów, wreszcie wrócił wzrokiem do Konrada.
–
Ona tam jest? – spytał szeptem. – Nic nie słyszę.
–
Siedzi i pali – odszepnął syn.
Violetta bardzo rzadko paliła. Właściwie zdarzało się to tylko w wyjątkowych sytuacjach.
–
Przy tych zwłokach?
–
Aha.
Trudny ruchem głowy nakazał Konradowi pozostać na miejscu, po czym wszedł na górę.