Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Smith nie odstępował pułkownika ani na krok, podążał za nim wszędzie, niczym drugi Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, bojąc się zgubić w chaosie, jaki opanował miasto; poza tym wciąż przecież próbował wydostać od Xavrasa swój kołpak. Miasto wyglądało jak stolica piekła. Czegóżby Ian nie dał za możliwość filmowania! Studio Kochanowskiego opuścili już ciemną nocą; jechali rosyjskim łazikiem, prowadził Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, Wyżryn siedział obok niego, Smith z tyłu, na drzwiczkach łazika ktoś maznął białą farbą koślawego orła, między wycieraczki a szybę zatknięto ulotkę AWP i wiecheć suchych kwiatów, jechali przez świętujące tłumy z bez przerwy wciśniętym klaksonem, ludzie poznawali Wyżryna, wrzeszczeli, szarpali go za ubranie, rzucali zielsko, przez wystawione na Sukiennicach potężne głośniki leciało ze zdezelowanej płyty: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…", ale ludzie przekrzykiwali i to, niosły się pod niebo ich głosy: „Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryyyyyyyn!", a Wyżryn wstawał, wspinał się na maskę samochodu, unosił ręce, machał kwiatami, machał flagą, machał włodem, tamci też wyciągali włody i już za chwilę grzmiał z setki luf regularny salut, pękały w oknach dotychczas ocalałe szyby, huk był taki, że drżały drzewa na plantach, a tam już przecież inna muzyka leciała z magnetofonów, trwały pod jasnymi gwiazdami szalone tańce; w przywleczone na Floriańską nie wiadomo skąd, gigantyczne bębny waliło z całych sił dwie dziesiątki półnagich mężczyzn, pot lśnił na ich torsach i bicepsach, wielkie bębny słały w miasto fale dźwięków aż bolesnych dla uszu: bum, bum, BUM, BUM, BUMMMMM!, niczym w karnawał w Rio de Janeiro. Smithowi świat tańczył przed oczami, głupkowaty uśmiech wypełzł na wargi, pokrzykiwał głośno przy co donośniejszych wiwatach, tylko Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zachowywał milczenie, szarpał kierownicą w tę i we w tę, wdeptywał z furią pedały, cisnął klakson, tłum ustępował z niechęcią, nie mogli jechać najdogodniejszą trasą, większość ulic zablokowana była przez wraki czołgów, samochodów i zgliszcza barykad, jeszcze nawet wszystkich trupów nie pozbierano z bruku miasta, na wałach wciąż wisiały zwłoki Babodupcewa, Pincowa i kilkunastu członków jego sztabu, które kazał tam umieścić Dzidziuś Nikifor. Ptaszyska już dawno wydziobały im oczy, teraz na szarej skórze twarzy martwych Rosjan pełgały cienie od wysokich płomieni pożaru trawiącego Wawel i okoliczne budynki, dopalał się także teatr imienia Puszkina, trafiony w czasie jednego z licznych nalotów, od dwóch dni wszakże niebo nad Krakowem pozostawało czyste, w każdym razie niczego groźnego nie dostrzeżono ani na nim, ani na ekranach zdobycznych radarów, najwyraźniej Gumow miał zmartwienia poważniejsze niż rebelia jednej z republik, w praktyce i tak już od ośmiu lat pozostającej w stanie permanentnego buntu, ludzie mogli zatem spokojnie wyjść na ulice, starcy i dzieci, kobiety i mężczyźni, ale zdecydowanie więcej mężczyzn, tych młodych, mijającemu ich w łaziku Smithowi mieszały się owe oblicza, tysiące roześmianych twarzy, zlewały w jedno, w trzeciego z apokaliptycznych goryli Xavrasa, brata Morze Wydało Zmarłych i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia: identyczne wejrzenie, identyczny radosny fatalizm w tym wejrzeniu; ale teraz był dzień zwycięstwa, dzień nieprawdopodobnego triumfu, o którym przecież tak naprawdę nigdy nie śnili, który nigdy im się na trzeźwo nie marzył, więc tańczyli, strzelali, śpiewali, wrzeszczeli imię boga wojny, który zstąpił do nich w ludzkiej postaci przekupiony hojną ofiarą krwi: „Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyżryyyyyyyyyn!"

Rankiem po tej nocy Xavras osobiście obudził Smitha i pojechali nad Wisłę. Tylko oni dwaj: Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zniknął gdzieś przed świtem. Pułkownik niczego nie tłumaczył; kazał Ianowi zabrać plecak i sam zabrał swój. Piknik? – ironizował w myślach Smith. Teraz, całkowicie dobudzony, był jak najgorszej myśli. Już wolałby, żeby mu Wyżryn kołpaka w ogóle nie oddawał. Trzęsły się Amerykaninowi ręce, kiedy wystukiwał na komputerze raport dla centrali WCN. Przeczuwał rzeczy straszne.

– No co, już?

– Będzie – mruknął Smith, odkładając komputer.

Wyżryn przysiadł na trawie obok, oparł się plecami o zimną skałę. Przed sobą mieli brudną Wisłę, dopalające się zgliszcza Wawelu i panoramę ruin reszty miasta. Na ulicach trwał już ruch, dostrzegli nawet kilka ciężarówek lawirujących po jezdniach między krzywo zaparkowanymi wrakami i fraktalowymi dziurami w nawierzchni.

–  Nadal sądzisz, że cię oszukałem? – spytał Xavras, bez patrzenia wyciągając do Smitha rękę po papierosa.

Ian wytrząsnął z paczki jednego, spojrzał na czerwoną dłoń Wyżryna – i zamarł. Był pewien, że w tym momencie nawet serce mu się zatrzymało. Ręka z papierosem zaczęła mu drżeć. Opuścił ją. Wziął głęboki oddech.

Dopiero w tej chwili Xavras obrócił głowę i spojrzał na Amerykanina. Uśmiechał się. – To ty – szepnął Smith.

Wyżryn opuścił spojrzenie na swe czerwone przedramię, przesunął po nim drugą dłonią, też ogniście karminową.

–  Ja – przytaknął.

–  Okłamałeś mnie.

–  O nich nie – uśmiechnął się szerzej. – Przecież rzeczywiście… od urodzenia.

Smith usiłował to sobie jakoś poukładać.

–  Więc Jewriej… Dlaczego…? On wiedział, widziałem, wiedział; mógł się uchylić przed tą kulą.

Xavras zgasił uśmiech.

–  Jewriej naprawdę był mutantem. I naprawdę twarz miał… nieludzką. Rak go zżerał. Nie było wyjścia. Tak czy owak… Zawarł ze mną umowę. Wierzył mi, ufał. To był prawdziwy bohater. Gdybyś go znał… Ale tak musiało być; musiał pozostawać w cieniu. Gdybyś go tylko znał… – machnął ręką w stronę miasta. – To jego imię powinni skandować. To wszystko jego zasługa. On mnie wymyślił. On mnie przekonał, on ze mnie zrobił Xavrasa. Tylko w ten sposób mógł walczyć; był bardzo słaby, włoda by nie udźwignął, choroba toczyła go od lat, cholernie cierpiał…

–  A ty go wcześniej nie widziałeś w swoich przyszłościach?

–  Widziałem, widziałem. Widziałem wiele rzeczy. Ta przyszłość, ta, która teraz jest teraźniejszością… nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bladą, jak wąską, jak niepewną była możliwością, gdy zaczynaliśmy. W tych pierwszych latach – były wtedy takie dni, całe tygodnie, kiedy w ogóle znikała mi ze zbioru prawdopodobnych rozwinięć. Prawie zwątpiliśmy…

–  Ty i Jewriej – szepnął Smith, który wciąż nie potrafił uwierzyć.

–  Ja i Jewriej.

–  Mówisz, że jednak był mutantem. Czy posiadał jakieś…

–  Nie – Wyżryn pokręcił głową. – On nie. Tylko fizyczne. I rak, rak. – Wyciągnął przed siebie czerwone ręce. Nie drżały. – Natomiast moi młodsi bracia… Żaden jednak nie pożył dostatecznie długo, byśmy się mogli wówczas przekonać, czy faktycznie barwa pigmentu skóry rąk jest genetycznie sprzężona ze zdolnością jasnowidzenia.

Smith strzepnął nerwowo popiół. Jakiś gołąb wylądował na głazie obok; Smith przepłoszył go.

–  I ty przez te wszystkie lata… Tak, jak ustaliłeś z Jewriejem, co? Moskiewska hekatomba też była w planie?

–  Oczywiście. Od samego początku. Ta ścieżka wciąż jest bardzo wąska.

–  Wciąż? Tak blisko końca?

–  Jakiego końca? Powiedziałem ci: to dopiero początek.

–  A ja nie zrozumiałem, o co ci chodzi. Przecież zwyciężyliście. Co z tego, że straciliście Gdańsk? Niemcy zawsze mieli na niego chrapkę; Gdańsk to nie cała Polska.

Xavras z politowaniem pokiwał głową.

–  W ciągu trzech miesięcy terytorium byłej Republiki Nadwiślańskiej zostanie rozdarte między sąsiadów. Stracimy wszystkie miasta. Kraków i Lwów praktycznie znikną z powierzchni Ziemi. Wymordują w obozach koncentracyjnych dziewięćdziesiąt procent żołnierzy AWP; Niemcy i Rosjanie, pospołu. Ale niech się ludzie cieszą, póki mają z czego. Zapamiętają te dni na całe życie.

Smith zakrztusił się dymem.

–  Co ty mówisz, Xavras, co ty mówisz…?! Przecież wygraliście, wygraliście! Po toś Moskwę w powietrze wysadził, po toś milion ludzi wymordował?! Chryste Panie!

68
{"b":"100677","o":1}