czywały nad/pod sercami, tętnicami, mózgami dzieci, kontrolowały ich życie, kontrolowały ich śmierć, posiadały na własność ich przeznaczenia, jak się posiada zegarek albo notes; cóż on mógł? Teraz wiedział, co przeczuwał niemal od początku: nie jemu bohaterstwo, nie jemu epilog po ostatnim akcie, nie jemu zwycięstwo – jest Jan Herman postacią zaledwie drugo-, trzecioplanową i nikt mu nie dał i nigdy nie da do przeczytania tekstu całej sztuki, nie pozna on jej fabuły, nie pozna motywów wszystkich występujących w niej postaci ani nawet samych tych postaci; nie zostaną mu wyjaśnione przyczyny ich zachowań i nie odkryje się przed nim puenta oraz morał całej historii, a bardzo wszak prawdopodobne, iż ona takowych w ogóle nie posiada, podobnie jak i prawdziwego swego końca, podobnie jak i początku – bo po prostu plecie się z dnia na dzień, w nieskończoność, jeszcze jedno barwne pasmo w gobelinie czasu; nikt mu tego nie objaśni. Nie zostaną poniewczasie opatrzone bogatymi didaskaliami głośne wejścia na scenę życia Trudnego Standartenfuhrera SS Petera von Faulnisa, pijanego Jemkego, szalonego Gold-steina, wreszcie samego Sznica; nie będzie komentarzy do ich słów; tajemnice zapadną się w przeszłość nie odkryte. Czym właściwie jest Die Gruppe i czym się zajmuje? Czego chciał von Faulnis? Co oznaczały zapiski w jego notatniku? Jaki jest związek Himmlerowskiego Ahnenerbe z Szymonem Sznicem? Jaka jest historia samego Sznica? Jaka jest historia czaru i Księgi, z której się o nim dowiedział? Ciężar niewiedzy przytłaczał Trudnego. Czuł teraz swą małość w obliczu bezmiaru ignorancji, na jaką skazało go jego przeznaczenie, czyjąkolwiek własnością by ono pozostawało. Nic – nic – nic nie mógł uczynić – oprócz pokornego wypełnienia w myśli rytuału drugiego czaru.
Gdy to uczynił, dwadzieścia potworów krzyknęło jednym głosem, umarło, rozpadło się, a potem narodziło ponownie, już pod/nad i nad/pod dwupiętrowym budynkiem przy Pięknej. Nie było podziękowań dla Trudnego ani nawet pożegnalnych gróźb: wielkie monstra rozprysnęły się na wszystkie strony, znikając w bezhoryzontalnej dali, w której Jan Herman był teraz w stanie dostrzec zarówno wnętrze Słońca, spadającą właśnie na Londyn V-2, ślimaka pełznącego po korze drzewa gdzieś na Kamczatce, jak i meteoryt uderzający w ciemną stronę Księżyca – ponieważ linie proste trójwymiarowego świata owych przedmiotów nie były liniami prostymi w krainie obłędu, do której wstąpił Trudny, i nie znaczyły tu odległości, co znaczyły tam.
Spadła nań malaryczna gorączka rozpaczy. Wszystko stracone! Zamknął świadomość na zewnętrze, by nie wchłaniać więcej szaleństwa, aniżeli to konieczne; wolałby nie być świadomy swego nowego ciała. Czuł, że z każdą sekundą, w której ulega nieludzkim bodźcom, zatraca się w nim Jan Herman Trudny, a rośnie ktoś inny. Nawet jakoś wyczuwał kostniejącą w sobie bestię, pęczniało w nim takie wrażenie: oto multiplikują się w mym umyśle myśli-komórki rakowatej narośli choroby. Zapadł się Trudny w ciepłą kolebkę fizycznego i psychicznego cierpienia.
A podczas gdy Jan Herman trwał w swym katatonicznym kollapsie, w rozciągającym się płasko pod/nad nim, bezwstydnie otwartym na oścież we wszystkie strony mieście działy się cuda. Mógłby je wszystkie zobaczyć, gdyby chciał, ale on nie patrzył.
Sam Sznic natychmiast po uwolnieniu udał się gdzieś w podgórę; podobnie większość dzieci. Niektóre jednakże pozostały jeszcze na jakiś czas w pobliżu przestrzeni zajmowanej przez Ziemię.
Tego rana w tajemniczy sposób zniknęło z miasta bez śladu szesnaście osób. Wszelako w wielu innych przypadkach ślady były.
Kupującemu w kiosku gazetę staruszkowi ni z tego, ni z owego urwało głowę; jedynym śladem była reszta jego ciała, bo zniknęła jedynie owa głowa. Odnaleziono ją dopiero po tygodniu: zdobiła iglicę pewnego podmiejskiego pałacyku. Przeprowadzone potem śledztwo nie zdołało niczego wykryć; staruszek nie był nikim szczególnym: ot, emerytowany zecer kupujący gazetę.
Śledztwo niczego nie dało również w przypadku przedziwnej translokacji nagiego komendanta prosto z łóżka jego kochanki na ołtarz kościoła pod wezwaniem Przenajświętszej Trójcy, chociaż wszyscy się zgadzali, iż czyn ten nosi wszelkie znamiona politycznej prowokacji. Komendant dostał zapalenia płuc, a kochanka lekkiego rozstroju nerwowego.
Była również sprawa czteroosobowego patrolu Wehrmachtu, który zaginął około południa. Odnaleziono go nazajutrz, na zapleczu piekarni, już pod śniegiem. Żołnierze byli martwi, jednakowoż przyczyna ich śmierci pozostawała niejasna do czasu odkrycia w pobliskiej zaspie symetrycznej piramidy wzniesionej z ludzkich kości. Niemców, bez naruszana przy tym ich skóry, pozbawiono szkieletów: byli teraz jak szmaciane lalki.
Jako klasyczną dywersję zaklasyfikowano zniszczenie składu towarowego, stojącego na jednej z dworcowych bocznic; zniszczono go wraz z kilkudziesięciometrowym odcinkiem torów owej bocznicy. Aż do czasu przeprowadzenia szczegółowej ekspertyzy wszyscy zakładali, iż użyto tu wielkiej ilości materiałów wybuchowych; lecz ekspertyza stwierdzała, że wagony zostały podniesione, a potem zrzucone na szyny z wysokości około dwustu metrów. Po czymś takim ekspertów, rzecz jasna, zmieniono.
Nie było natomiast żadnych ekspertów w sprawie znanego kieszonkowca, Franka „Rączki" Ugryzło. Franek Ugryzło wyszedł tego dnia, jak zwykle, do pracy, ledwo jednak zdołał przeprowadzić samowładny proces przewłaszczeniowy jednego chudego portfela, gdy stara skórzana czapka kryjąca jego nieco podłysiały czerep buchnęła wielkim płomieniem. Rączka złapał za nią, szarpnął i wrzasnął, bo czapka trzymała jak przyszyta do skóry czaszki i ogień poparzył Frankowi wierzch dłoni. Tu trzeba zaznaczyć, iż wszystko to działo się na środku ulicy w centrum miasta: ludzie gapili się na malownicze dziwowisko, jakie robił z siebie na ich oczach przerażony Franek. Bo nie był w stanie ani zgasić ognia, ani ściągnąć sobie z głowy czapki. Palić zaczęły mu się włosy i skóra. Wrzeszczał i ganiał jak szalony, zbierając śnieg całymi garściami, a potem ryjąc przyuliczne zaspy metodą na dzika. Nic z tego, kopciło dalej. W końcu z bólu stracił przytomność. Czapka spaliła się doszczętnie, przeżegając się przy tym do samej kości czaszki pana Ugryzło.
Poważnych urazów fizycznych i psychicznych doznał również niejaki Hans Feerie, oficer Abwehry przebywający w mieście przejazdem. Odwiedzał znajomego, który pracował w miejscowej agenturze wywiadu. Schodził właśnie ciemną klatką schodową z piętra na parter rządowego budynku, gdy zabolały go oczy. Zamrugał. Ciemno. Ostry ból strzelił mu w głąb mózgu, od oczodołów. Peerle zachwiał się i oparł o ścianę. Nic nie widział, był ślepy. I ten ból… Uniósł trzęsącą się dłoń do twarzy, dotknął: jakaś ciecz. Krew, ale on tego nie widział. Zaczął wrzeszczeć. Odwieziono go do szpitala. Tam wojskowy lekarz stwierdził, co następuje: gałki oczne Hansa Peerlego zostały bardzo brutalnie przekręcone o sto osiemdziesiąt stopni w osi poziomej, Peerle nic i nigdy już nie zobaczy. Ledwo nieszczęsny oficer się ocknął, zaraz głośno zaprzeczył owej diagnozie. Jego krzyki słychać było w całym budynku. Widział we wnętrzu swej głowy jakieś przerażające rzeczy, musieli mu podać środek uspokajający, potrójną dawkę.
Najmniej mówiono i najwięcej rozmyślano o tragedii pasażerów miejskiego tramwaju linii numer 12. Liczba ofiar sięgnęła trzydziestu-trzydziestu pięciu; dokładniejsze jej ustalenie okazało się niemożliwe. Liczono głowy, lecz z kolei rąk i nóg było stanowczo zbyt wiele – przyjmowano średnią. Wnętrze tramwaju wypełniało bowiem jedno wielkie, nagie cielsko, bezkrwawo pozlepiane z ciał pasażerów. I świadkowie zeznawali, iż na początku zdawało się, że ten potworny wszechorgaznim jeszcze żyje, bo się poruszał – oddychał – mrugały oczy w głowach chaotycznie rozmieszczonych na jego grzbiecie.
Nikt nie był w stanie wyjaśnić owego horroru.
A to tylko dzieci, to tylko dzieci się bawiły.
Wieczorem, kiedy Trudny wyszedł z potraumatycznego letargu, opuściły już miasto, zapewne znudzone; i Trudny nie miał zamiaru ich szukać. Po prawdzie, co się tyczy jego zamiarów, to nie miał on wówczas żadnych. Był pusty, jałowy, suchy, zimny. Był martwy. Nic nie robił, nic nie myślał. Wisiał nad/pod swym domem i przez soczewki skupianego siłą swych niewidocznych organów powietrza, niczym ommatidia owadzich oczu, obserwował go ze wszystkich stron jego wnętrza i zewnętrza; patrzył na budynek i jego mieszkańców z podgóry, oddalony od nich na wyciągnięcie ręki, na wieczny lot z prędkością światła. Był samotny, obcy, ohydny. Był bogiem.