– Więc jednak. Będziesz budował na cmentarzu.
– Silne są mury wzniesione z kamieni związanych zaprawą z ludzkiej krwi.
–
Pamiętasz, jak cię wtedy spytałem o Fausta?
–
A czyż może być wyższa cena za duszę?
–
Socjogenetyczna pamięć narodu; sam to mówiłeś. W dzieciństwie musieli ci na okrągło czytać tych waszych zboczonych na tle religijnym wieszczów. Cholera, nie mogę się doczekać, kiedy zaczniesz wygrażać pięścią Bogu.
–
A co, byłoby dobre ujęcie?
–
Łatwo wyzbywasz się na rzecz Rosjan tej rzekomej przewagi moralnej; a w jakim stopniu zasadza się ona na wrzucanych z twojego rozkazu do przedszkoli granatach?
–
Kto ci powiedział? Wołodyjowski?
–
Nie.
–
Wołodyjowski, Wołodyjowski. No i czego oczekujesz? Zmieszania? Postąpiłem słusznie; dzięki tym granatom i filmowi Vardy Wielka Brytania powstrzymała kredyt dla Krepkina i cała Armia Czerwona stała półtora tygodnia o pustych bakach, bo Syn Mahometa siadł im na rurociągu. A teraz wyjmij kalkulatorek i przelicz sobie, ile istnień ludzkich uratowałem.
–
Ale przecież nie mogłeś być pewien!
–
Byłem.
–
Jewriej, no tak… Gdzieś po drodze po prostu zatraciłeś zdolność rozróżniania dobra od zła.
–
Hę, hę, hę.
–
No i co rechoczesz?
–
Mógłbyś być moim synem.
–
Co z tego? Widziałem osiemdziesięcioletnich głupców, osiemdziesięcioletnich zbrodniarzy, robiłem z nimi wywiady; wiek nie gwarantuje niczego prócz cynizmu i zwiotczenia mięśni.
– Przyleciałeś tu prosto z tego twojego Nowego Jorku… Cóżeś ty w życiu widział, czego doświadczyłeś? Zapewne musiałeś sobie pamięć telewizją protezować. Czego ty mnie w ogóle możesz nauczyć o złu i dobru? Jaką najgorszą rzecz uczyniłeś w swoim życiu? Jaką najlepszą? Twoje grzechy, twoje zadośćuczynienia to są rzeczy małe, bardzo małe.
– Przepraszam. Nie chciałem cię obrażać. Słyszysz? Przepraszam.
–
Daruj sobie. I tak wiem, że nieszczerze. A ja się nie obrażam. Zresztą zejdźmy ze mnie. Lepiej wrócę do twojego kazania. Czy ty nie rozumiesz, że w ten właśnie sposób rodzi się każdy terroryzm? Dokładnie, dokładnie tak samo. Przemoc i historyczna bezkarność tej przemocy wywołuje u słabszego rozgoryczenie tak potężne, że nie zważa on już na nic i chwyta się tych samych środków. Ponieważ jednak jest słabszy, ma ograniczone pole działania, skromniejsze zasoby, musi zatem uderzać nieporównanie mocniej i zdecydowaniej. Na tym etapie niemal zawsze jest to już opozycja: państwo-cywilni terroryści wtopieni w społeczeństwo. Celem najłatwiejszym jawią im się instytucje tego państwa. Lecz im głębiej wchodzą w doktrynalną walkę z nimi, tym bardziej stają się w oczach samego społeczeństwa siłą negatywną, niszczycielską, za którą stoi tylko anarchia, chaos, entropia. Postępujące utożsamienie się społeczeństwa z państwem wyrzuca terrorystów poza nawias tego pierwszego. I na tym etapie również ono jest wrogiem. Toteż najłatwiejszym celem okazuje się już ludność cywilna. To są te bomby w autobusach i samolotach, gazy śmiertelne w sklepach, kinach, metrach. Nie ma ratunku. To samonapędzająca się spirala zła. W dół, w dół, w dół. W to twoje piekło, w którym na pewno nie spotkasz bladolicych męczenników; widzę ten ogień w twoich oczach, Xavras, widzę ten ogień. To jest szatańska żądza.
–
Myślisz, że ja nie znam tego algorytmu? Przeoczyłeś jednak kilka dość oczywistych jego odgałęzień. Otóż nie ma mowy o alienacji terrorystów, skoro już uparłeś się przy tej terminologii, gdy podłożem konfliktu jest spór narodowościowy. Wówczas poparcie społeczeństwa jest znaczne.
–
Ale przecież i tak dalekie od stuprocentowego. Na dodatek z czasem malejące. Siła przyzwyczajenia jest ogromna. Inercja życia codziennego potrafi zdławić najwznioślejsze porywy.
–
Gdzieś ty to wyczytał?
–
A co, nie mam racji?
–
Rację masz. Więc tym bardziej powinieneś zrozumieć znaczenie czynnika czasu. Nie możemy czekać na kolejne pokolenie.
– Co z tego, teraz czy w przyszłym wieku… i tak jesteście terrorystami.
–
Tak. Ponieważ
przegrywamy. Widzisz, przeoczyłeś w tym swoim algorytmie także alternatywne jego zakończenie. Bo jeśli wygramy, jeśli wygramy, okażemy się nieugiętymi bojownikami o wolność i niepodległość, żołnierzami patriotami, przykładami dla harcerzy, bohaterami odwiecznej walki o polskość tych czy owych ziem. Zbrodniarzami będą nasi wrogowie. Słowo terroryzm zaliczone zostanie do bogatego arsenału propagandowego ciemięzcy i stanie się na lata niecenzuralne. W szkolnych podręcznikach Polacy o takich jak twoje zapatrywaniach określeni zostaną jako chwiejni światopoglądowo; w filmach grać ich będą rachityczni okularnicy, kryjący się pod stół na dźwięk wystrzału, podczas gdy muskularni wyżrynowcy odbezpieczają swoje pistolety. I to jest moje niebo, Ian. To jest moje niebo.
–
Na palcach jednej ręki policzyć mogę triumfy nowożytnego terroryzmu. Coś nie bardzo prawdopodobne widzi mi się zwycięstwo AWP.
–
Bo w rzeczy samej jest mało prawdopodobne. Ale nie niemożliwe. A skoro tak, skoro istnieje taki łańcuch wydarzeń, który do tego zwycięstwa doprowadza, to ja, ja jeden posiadam wiedzę i siłę, by skierować rzeczywistość na odpowiednie tory.
–
Nie masz nikogo lepszego, więc to chyba ja powinienem stać ci za plecami i powtarzać: nie jesteś bogiem, nie jesteś bogiem, nie jesteś bogiem.
–
Jeszcze nie wzniesiono łuku triumfalnego i jeszcze nawet nie było zwycięstwa, jeszcze nie przeżyliśmy.
–
A co na ten temat stoi w Ewangelii według świętego Jewrieja?
–
Moc jego przepowiedni zasadza się na milczeniu, niewierny Tomaszu.
–
Zobaczę, uwierzę.
–
Zobaczysz, zobaczysz.
Lało bez przerwy. Na zachmurzonym sinoczarnym niebie – pękate sylwety rosyjskich śmigłowców. Ich buczenie towarzyszyło wyżrynowcom w nocy i w dzień, kładli się spać i wstawali w takt tej muzyki, szli i ginęli zanurzeni w jej tonach.
Pewnego poranka nie zgłosiła się grupa Jebaki i w ten sposób dowiedzieli się o śmierci jego i jego ludzi: ciszą. Ponieważ żyli prawem wilka, historia o nich głucho zmilczy. Jak brzmiało imię, jak nazwisko Jebaki, polskie i rosyjskie? Nie wiedział o nim Smith nic, zupełnie nic – tylko ta niecenzuralna ksywa i czerń okularów, za którymi kryła się nieodgadniona tajemnica oczu buntownika. Jaki był ich kolor? Teraz zmywa ciemne szkła brudny deszcz targany wichurą wzbudzoną przez rozpędzone płaty śmigłowe padlinożernych much z metalu i szkła. Krążą, krążą, krążą. Czasami zagłusza je jednostajny grzmot odrzutowców; gdy wzniesiesz twarz pod strugi ciepłej wody, dojrzysz ich szare igły, tam na wysokościach, sferę ponad. Przyciskane do uszu aparaty szwargoczą o obrotach ciał niebieskich.
Tak mało lasów. Odsłonięci, odsłonięci, nadzy. W wieczornej mżawce samoloty zbombardowały zagajnik obok; przesycone wilgocią powietrze przyniosło zapach gorączki chemicznego zniszczenia, pot wystąpił im na twarze. Moskwa jest pyzatym księżycem, wiszącym w duszną noc nad horyzontem. Wyciągnąwszy rękę, przesłonisz go przed własnym spojrzeniem, ale dosięgnąć, dotknąć, pochwycić – nie zdołasz.
Biegnąc, odsłaniają wilkołacze zęby. Broń klekocze, mlaska błoto pod stopami, huczy oddech w płucach. Naprzód, naprzód, naprzód – a wciąż do tyłu. Bezustannie spychani. Nie można podejść do stolicy imperium cienistą dziczą, trzeba wyjść z ukrycia, wtopić się w tłum, schronić w anonimowości. A nie mieli na to żadnej szansy. Od tygodnia trwała ta nieprzerwana ucieczka. Milczenie spadło na ludzi Wyżryna jak sekretny urok. Z dnia na dzień – coraz mniej słów, coraz cichszych. Tylko Xavras się nie zmienił. Lecz kiedy Smith chciał przeprowadzić z nim kolejny wywiad, odmówił. Zabronił Ianowi przesyłania sieci jakichkolwiek nagrań, w obawie przed dostarczeniem rosyjskiemu wywiadowi wojskowemu informacji mogących zdradzić położenie oddziału zawartych w wizualnym i dźwiękowym tle nagrań. Zresztą nie bardzo było kiedy kręcić tych wywiadów. Nieregularne postoje kończyły się zazwyczaj nagłym alarmem i poderwaniem do ucieczki, czasami ostrą strzelaniną; opanowali w tym czasie do perfekcji sztukę odrywania się od przeciwnika. Odrywali się i odrywali.