–
A na czym polega siła terroru? Nie odwołujemy się do strachu rządzących, lecz do przerażenia zwykłych ludzi: oni wiedzą, że Posmiertcowowi nie zależy, że bez mrugnięcia okiem wyda rozkaz zbombardowania całej wioski, jeśli dzięki temu zabije kilku wyżrynowców. I Xavras potrzebuje takich obrazków, potrzebuje krwi niewinnych dzieci rosyjskiego narodu – dla rosyjskich matek, dla matek i ojców na całym świecie. Gdyby Rosja była krajem, w którym funkcjonuje demokracja, już dawno mielibyśmy niepodległą Polskę, bo nikt nie poprze w głosowaniu morderców własnych wnuków.
–
Ale nie jest. Więc dlaczego?
–
Dla nienawiści. Nas się boją, ale Kremla boją się i nienawidzą. Myślisz, że moglibyśmy tak swobodnie operować w głębi Rosji, gdyby ci zwykli ludzie wykonywali posłusznie wszystkie polecenia Moskwy, gdyby nie przymykali od czasu do czasu oczu? Najtrudniej skruszyć monolit.
–
I dlatego mordujecie im dzieci?
–
Tak. Trzeba wykorzystywać okazje, kiedy się nadarzają.
Wyszedł potem przed grotę. Gwiazdy świeciły bardzo jasno. Nie było chmur. Góry stały milczące, niebotyczne, piękne aż do ściśnięcia krtani. Brakowało Księżyca, wschodził późno w nocy, ale i tak było jasno. Z lasu poniżej szedł tajemniczy szept, to drzewa i wiatr, wiatr i drzewa. Zawył wilk. Smith zadrżał. Dzicz. Był pewien, pewnością wynikającą z jakiś irracjonalnych przesłanek, że żaden myśliwiec nie przetnie gwiaździstego nieboskłonu, żaden helikopter nie zamajaczy ciężką bryłą ponad puszczą. Nie teraz, nie teraz. Na krawędzi cienistej sylwety góry – szczerbaty kieł ruin zamku. Samotna wieża, strażnik przeszłości. A tam, aż po kres nocy – przestrzenie niezmierzone, kuszące śmiertelnie samym swym istnieniem. Stał tak długo i w końcu wydało mu się, że naprawdę słyszy ich oddech, powolny, głęboki, szeleszczący. Xaaaa-aavraaaaaaaasss, Xaaaaaaaaavraaaaaaaaa…
Tydzień po tym, jak zeszli z gór i skręcili na wschód, Michał opuścił ich na prawie całą dobę. Z różnych niedopowiedzeń i przemilczeń pozostałej dwójki Smith wywnioskował, że Xavras jest już blisko. Nazajutrz spotkali się z inną grupką wyżrynowców: pięciu mężczyzn z noszami, na których dźwigali jakiegoś starca. Zatrzymali się na dłuższą pogawędkę, Ian słuchał z uwagą; coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu o bliskości Nieuchwytnego.
Dwudziestego pierwszego weszli w gęsty las. Michał wygrzebał skądś krótkofalówkę i rozmawiał przez nią w marszu – po rosyjsku, rzecz jasna. Łączność wciąż stanowiła poważny problem AWP, każda emisja sygnału o większej mocy mogła ściągnąć na lekkomyślnych wrogie bombowce; wymuszona ostrożność doprowadziła do ograniczenia porozumiewania się za pośrednictwem fal radiowych do małych dystansów, używania nadajników o niewielkiej mocy, mimo że czasami ukształtowanie terenu pozwalało na więcej.
Była ósma rano.
– To już? – spytał Smith idącego obok niego Jana, bo tym razem to Andrzej pełnił rolę straży przedniej. – Dzisiaj?
Jan przytaknął.
Las tymczasem był bardzo zwyczajny, gęste poszycie utrudniało marsz, korony drzew, już zielonych, przesłaniały promienie słońca, ale i tak było ciepło, zapowiadał się gorący, parny dzień; pot spływał po plecach lana – zdjął kurtkę i sweter, został w podkoszulku. Śpiewały ptaki. Michał, który wyprzedzał go o jakieś dziesięć metrów, śmiał się do krótkofalówki.
Zza drzewa po prawej wychylił się na moment wysoki facet z brodą, z włodem z podwójnym magazynkiem w rękach; Michał skinął mu głową. Facet splunął, wsunął do ust dwa palce i zagwizdał. Jan skrzywił się na to i wymownie postukał palcem w czoło. Facet w odpowiedzi pokazał mu nieprzyzwoity gest i na powrót zniknął w zieleni.
Pojawiło się coś w rodzaju ścieżki. Skręcili w nią. Teren zaczął opadać, przejaśniło się lekko, bo drzewa rosły tu rzadziej, widzieli między ich pniami teren położony niżej – schodzili w dolinę.
Półnagi kurdupel z mokrą głową przeciął im drogę; Michał na moment zatrzymał się przy nim, wymienili cicho parę słów – kurdupel wycierał sobie włosy w szarą szmatę.
Wtem wszyscy zamarli. Smith, zdezorientowany, rozejrzał się dookoła, zerknął na znieruchomiałego w pół kroku Jana, który przekrzywił głowę, jakby czegoś nasłuchując. A wszak panowała zwykła leśna półcisza i Smith nie słyszał nic szczególnego.
–
O kurwa – szepnął kurdupel i rzucił się jak wariat w dół ścieżki.
–
W las! – wrzasnął Michał, pospiesznie wykonując własny rozkaz.
Jan pociągnął Amerykanina ze sobą.
–
Co…? – zaczął ten, lecz nie wyrzekł już ni słowa więcej, bo spadło na nich niebo.
Smith leżał na wilgotnej ziemi, pod paprociami, nic nie widział, zresztą oczy miał zamknięte. Grunt się pod nim trząsł, jak od niesychronicznych erupcji wulkanów; gdyby uniósł głowę i powieki, ujrzałby kołyszące się drzewa -a tak słyszał jedynie ich groźne trzeszczenie. A słyszał je bardzo niewyraźnie, bo tak naprawdę uszy miał zapchane grzmotem i hukiem, aż boleśnie głośnymi, które szły przez las ciężkimi falami ze wszystkich stron. Człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie podobnego natężenia dźwięków, dopóki go nie doświadczy, najrealistyczniejsze obrazy klęsk żywiołowych, wielkich katastrof i bitew prezentowane w kinach o najwymyślniejszych systemach nagłośnienia, budujących dla widzów prawdziwe ściany dźwiękowe – wszystko to jest jak pluszowy zwierzak przy żywym tygrysie. Dźwięk potrafi doprowadzić do szaleństwa, swędzi od niego skóra, boli głowa, rozsypuje się układ nerwowy; Smith wrzeszczał do zdarcia strun głosowych i nawet o tym nie wiedział, panicznie wbijał zakrzywione sepio palce w miękką ściółkę i nawet tego nie czuł. Spadła nań półtorametrowa gałąź – ledwo zauważył. Cały świat dygotał, wstrząsany śmiertelnymi drgawkami, i on razem z nim. Czas rozciągnął się do nieskończoności, wieczność w ułamkach sekund, ten horror będzie trwał i trwał, nie ma ratunku.
I nie mógł uwierzyć, kiedy wreszcie się skończył. Minuty całe po prostu leżał, oddychając, szczęśliwy. Tulił się do ziemi, która odzyskała swą boską niewzruszoność. Wtedy po raz pierwszy doznał tego uczucia, tego niewyobrażalnego w żadnej innej sytuacji szczęścia, zgoła nirwany, które zaistnieć może jedynie w kontraście do niedawnego, ponad wszelką wątpliwość realnego zagrożenia życia. Do czego da się to porównać? Chyba tylko do odprężenia po orgazmie, gdy z ciała ucieka ostatnia kropla energii i napięcia i organizm spada w dolinę sinusoidą, w położenie o najniższym potencjale, roztapia się i jednoczy z otoczeniem, swobodny, wolny, czysty, gotów na śmierć. Tego dnia, w tej chwili – po raz pierwszy przemknął Smithowi gdzieś na granicy pola widzenia cień owej kochanki, Ciemnej Pani, która zauroczyła już tylu mężczyzn przed nim.
Usiadł, jeszcze roztrzęsiony, strącił z siebie gałąź, przyciągnął plecak. Po lesie ścigały się ludzkie nawoływania, krzyki, po rosyjsku i polsku; ktoś błagał, by go zastrzelić, ktoś klął ohydnie, ktoś trzeci śmiał się histerycznie. Głosu Jana Smith nie słyszał.
Amerykanin podniósł się i na miękkich nogach ruszył w dół zbocza, w dolinę.
Las rósł tam nieporównanie rzadziej, pomiędzy koronami drzew jaśniały wielkie płachty nieba, można było liczyć przepływające po nich obłoki, Smith wszelako liczył trupy. Po siódmym, wyjątkowo fotogenicznym, bo żywcem wypatroszonym, nie wytrzymał i zwymiotował. Nie od widoku, oczywista, nie raz oglądał rzeczy znacznie gorsze, to przecież był jego fach, płacono mu za patrzenie w imieniu miliardów; ale nikt nie uprzedził go o czymś takim jak zapach, bo tego kamera już nie zarejestruje, a coś, czego nie da się zobaczyć i usłyszeć w telewizji – no cóż, bądźmy szczerzy, coś takiego po prawdzie nie istnieje; więc od zapachu, od smrodu otwartych jelit tego chłopca, który jakoś tak cicho, wstydliwie i bez przekonania wołał mamy, wywrócił się Smithowi żołądek, do tej pory odporny na wszelkie jaskrawości pola bitewnego, bo impregnowany milionami kadrów kolorowych jatek ze wszystkich zakątków świata.