–
Gdzie znowu ta zaraza polazła? Jak on szedł, że ich, kurwa, nie widział? Taki wakacyjny patrol, spacerkiem z papieroskiem; przecież nawet się nie kryli! Gdzie ten pieprznięty kinoman ma oczy?!
Andrzej przytargał drugiego. Przykryli ich zeschniętymi gałęziami, starymi liśćmi, ziemią.
–
Która godzina? – spytał Michał.
–
Dziewiętnasta szesnaście.
–
Siódma dziesięć. Zegarek ci się spieszy – zauważył Smith.
–
To nie zegarek się spieszy, to Ziemia za wolno się obraca – odmruknął Andrzej.
–
Zamknijcie się.
–
Nie masz własnego?
–
To był mój własny.
–
Nie trza było grać, jak nie umiesz – parsknął Andrzej. – Poker nie dla dzieci.
–
Dajcie pomyśleć, do cholery. Meldunek mogli mieć o ósmej albo dziewiątej, chyba że nieregularnie, ale wątpię. To nam daje minimum dwie godziny do chwili znalezienia ciał, jakieś drugie tyle, zanim dopadną nas psy. Wołaj Janka.
Andrzej skrzywił się i wydał z siebie serię przedziwnych odgłosów, charakterystycznych zapewne dla jakiegoś miejscowego ptaka, chociaż Smith nie potrafił sobie wyobrazić, cóż by to musiał być za dziw natury. Poszło echo po lesie. Czekali. Brak odzewu.
–
Powtarzaj – mruknął Michał i sięgnął po mapę. -Przeklęta dzicz. Same gruntówki, szlag by to.
Smith otworzył komputer i uruchomił swój atlas.
–
Jest siedemdziesiątka dwójka na południe-wschód.
–
Puść sobie autotracking, to ci oko zbieleje.
–
Mhm, półtorej forsownego.
–
Pieprzysz. To jezioro obminowane jest ze wszystkich stron.
–
Skąd wiesz?
–
Bo samiśmy je minowali. Do luftu takie mapy, z orbity gówno zobaczysz. Spróbuj mi lepiej wymacać radiostację kompanii.
–
Hę, hę, hę.
–
No tak. Antenka satelitarna, niech ją syf.
–
Odezwał się, wraca – zameldował Andrzej. Michał postukał się paznokciem w ząb.
–
Coś mi się widzi, że czeka nas mały maraton. Wisikać się i wysrać, bo potem nie będę się zatrzymywał. -Schował mapę. – Gdzie ten skurwiel? Co on tam robi? Poziomki zrywa? Która godzina, do cholery?
•
Pierwszy maja; Karpaty. Tu już byli względnie bezpieczni. Wciąż na południe, na południe, bo tam Wyżryn. Wyżryn z kolei zmierzał na północ, wolno, ponieważ zima niechętnie ustępowała: wiosny wciąż ani śladu i najpewniej od razu uderzy gorące lato. Więc spotkają się gdzieś po drodze, oni i pory roku. To już jest prawdziwa Europejska Strefa Wojenna, tu bije serce Zwierzęcia; to ta kraina krwawych baśni, sceneria niezliczonych powieści i filmów -tylko że teraz wszystko tu dzieje się naprawdę.
Smith skrupulatnie prowadził komputerowy pamiętnik. Wieczorami wypytywał swych przewodników o szczegóły. Odpowiednio zachęceni, opowiadali historie wręcz niewiarygodne, i faktycznie, Ian z reguły im nie wierzył, przypuszczając, iż robią sobie jaja z naiwnego cudzoziemca, podśmiewając się zeń, gdy nie widzi.
Trzeciego maja minęli się z dwunastoosobowym oddziałem węgierskiej partyzantki. Michał konferował chwilę z
jego dowódcą; obaj posługiwali się w tej rozmowie ową charakterystyczną gwarą ESW, stanowiącą zlepek najprostszych form językowych importowanych z połowy języków słowiańskich, choć trzeba przyznać, że głównie z rosyjskiego. Ów panslawiczny slang żołnierski, który, w hollywoodzkim wydaniu, w ustach Johnny'ego Fourtree był doskonale dla Smitha zrozumiały, teraz objawił mu się jakimś skomplikowanym szyfrem – z całej konwersacji zdołał pojąć jedynie cztery zdania: powitalne i pożegnalne.
–
Kto to był? Szabo? – spytał, gdy już się rozstali.
–
Nie, to chłopaki od Meresza.
Było dwóch komendantów podziemnej armii Wielkich Węgier; nienawidzili się nawzajem bodaj równie mocno, co każdy z nich Rosjan. Natomiast pomiędzy nimi a AWP nie było dotychczas większych tarć i Węgrzy pozostawali wobec wyżrynowców w neutralnej przyjaźni, cokolwiek miałoby to znaczyć.
Czwartego doszły ich odległe echa jakiejś potyczki z użyciem broni maszynowej, granatników i moździerzy. Nikt nie wiedział, kto z kim się bije: w Karpatach z równym prawdopodobieństwem spotkać można było zbrojnych przedstawicieli tuzina z górą nacji, na Nizinie Wołoskiej i w Besarabii operował także stambulski odłam Armii Proroka, czasami zapuszczając się jeszcze bardziej na północ. Był to rejon o strategicznym znaczeniu dla każdej ze stron, bo pomijając już proste uwarunkowania ekonomiczne, północno-zachodni brzeg Morza Czarnego stanowił jeden wielki targ handlarzy wojną, a już Stambuł… Stambuł odzyskał swą pozycję sprzed tysiąca lat: w tym neo-Konstantynopolu zbiegały się wszystkie linie układu nerwowego ESW, tam mieścił się jej mózg.
Poruszali się teraz znacznie szybciej, już to dlatego, że nie groziło im spotkanie z naziemnym patrolem Armii Czerwonej, już to z uwagi na rozległe znajomości Ianowych przewodników z AWP: kilkakrotnie ich podwieziono, a raz skorzystali nawet z uprzejmości pilota zdobycznego helikoptera i przeskoczyli za jednym zamachem ponad dwieście kilometrów; ten pilot był Holendrem, najemnikiem na usługach Frontu Ukraińskiego, z którym Czerniszewski chwilowo zawarł rozejm, i Smith wystąpił jako tłumacz, mówili po angielsku. Choć trzeba przyznać, że sam lot nieźle zszargał im nerwy, mknęli tuż ponad wierzchołkami drzew, ponad graniami, śnieg migał metry pod podwoziem maszyny, a jeszcze na dodatek szarpał nią na boki bardzo silny na pogórzu wiatr – ale nie było wyjścia, okolicę krył dosyć szczelnie parasol ruskich radarów. Niebo nigdy nie należało do buntowników, na nim panowały niepodzielnie samoloty państw ościennych. Oznakowanie śmigłowca, którym lecieli, identyfikujące go jako własność Macedońskich Sił Zbrojnych, ledwo zachlapano szarą farbą: Holender odstawiał go gdzieś do sprzedaży, bo Ukraińcom po prostu brakowało zaplecza logistycznego koniecznego do utrzymania maszyny w wystarczająco dobrym stanie przez dłuższy czas.
Informacje wychwytywane przez lana z serwisu sieciowego nie wnosiły nic nowego, a najczęściej przeczyły sobie nawzajem. Gruchnęły plotki o rychłym przetasowaniu na Kremlu: Krepkin pokazał się w czyimś towarzystwie, a w czyimś nie; na defiladzie stali obok niego w takim a takim porządku; Gumow idzie w górę, Posmiertcow spada i temu podobne. Na Wall Street bessa. Dwa największe chińskie konsorcja wycofały się z inwestowania w naftę. Szykuje się kolejna wojna celna ze Zjednoczonym Królestwem, znowu pójdą cła na towary kolonialne. W dorzeczu Amazonki zwykłe rzezie; i zwykłe rzezie w Afryce Południowej, ostatnie niedobitki białych wymierają w obozach koncentracyjnych zwycięskiego plemiona Xhosa. Huragany na południu Stanów i trzęsienia ziemi w Azji, i powodzie w Indiach i susze w północnej Afryce, i w ogóle same zwyczajne sensacje, czyli apokalipsa na raty.
Dziesiątego maja musieli się zatrzymać na jeden dzień, bo Andrzej dostał ciężkiej biegunki, widocznie zeżarł jakieś świństwo, chociaż co by to mogło być – nie mieli pojęcia; przecież wszyscy jedli to samo. Rozłożyli się obozem w ciasnej grocie w skalistym zboczu opadającym stromo na południe. Wieczorem, gdy Jan zasnął, Smithowi po raz pierwszy udało się wyciągnąć z Michała coś bardziej konkretnego o Xavrasie Wyżrynie.
– Chcesz prawdziwych historii? Prawdziwych? Dobra, Prawdziwa jest taka. Trzymaliśmy tę ruską wioskę, pamiętasz, dziewięćdziesiąty czwarty, wtedy był z nami Varda, ale to, co on sfilmował, to, co żeście w tych swoich telewizorach widzieli, to nie była prawda; Xavras prowadził go bardzo krótko. Tam wcale nie wpadł pocisk z ruskiego moździerza, to Xavras kazał wrzucić do przedszkola kilka granatów obronnych. Widzisz, on dobrze wie, że Rosjanom nikt nie da wiary, chociażby przedstawili zdjęcia, nie takie fałszerstwa robili, ludzie są przyzwyczajeni; poza tym, na logikę biorąc, Wyżryn nie miał żadnego interesu w mordowaniu dzieci.
–
Więc dlaczego?