Z mapy, którą mam ze sobą (Afrique. Carte Generale, wydana w Bernie przez firmę Kummerly amp; Frey, bez daty), wynika, że jestem gdzieś między Stanleyville a Irunu, to znaczy, że próbuję dostać się do jeszcze spokojnej wtedy Ugandy, do Kampali, gdzie mógłbym połączyć się z Londynem i za jego pośrednictwem zacząć przesyłać informacje do Warszawy. Albowiem w naszym zawodzie przyjemność podróżowania i fascynacja tym, co się widzi, musi ustępować miejsca rzeczy głównej – więzi z centralą i przesyłaniu jej bieżących, ważnych informacji. Po to jesteśmy wysyłani w świat i żadne usprawiedliwienia nie są brane pod uwagę. Więc jeśli dostanę się do Kampali, to, planuję, będę mógł następnie pojechać do Nairobi, potem do Dar es-Salaam i Lusaki, stamtąd do Brazzavilte, do Bangui, Fort Lamy i dalej. Plany, zamiary, marzenia kreślone palcem po mapie, kiedy siedzi się na przestronnej werandzie opuszczonej przez Belga, właściciela nieczynnego teraz tartaku, uroczej, tonącej w bugenwillach, szałwiach i pnączach geranii willi. Stojące wokół willi dzieci z uwagą i w milczeniu przyglądają się białemu człowiekowi. Dziwne rzeczy dzieją się na świecie – niedawno starsi mówili, że biali już sobie poszli, a tu okazuje się, że są znowu.
Podróż afrykańska trwa i trwa, po jakimś czasie miejsca i daty zaczynają się plątać, tyle tu bowiem wszystkiego, kontynent kłębi się i pęcznieje od wydarzeń, jeżdżę i piszę, mam poczucie, że wokół dzieją się rzeczy ważne i niepowtarzalne i że warto temu wszystkiemu dać, choćby chwilowe, świadectwo.
Mimo to jednak, jeśli tylko starcza mi sił, staram się w chwilach wolnych czytać. Więc napisane jeszcze w 1901 roku przez przenikliwą w obserwacji a dzielną w podróżowaniu Angielkę
Mary Kingsley West African Studies, wydaną w 1945 roku mądrą Bantu Philosophy księdza Placide Tempelsa czy francuskiego antropologa Georges'a Balandiera głęboką, refleksyjną Afrique ambigue (Paris 1957). No i poza tym, oczywiście, Herodota.
W tym okresie jednak porzuciłem na moment śledzenie losów ludzi i wojen, o których pisał, a zająłem się jego warsztatem. Jak pracuje, co go ciekawi, jak zwraca się do ludzi, o co ich pyta, jak słucha tego, co do niego mówią? Było to dla mnie ważne, ponieważ w tym czasie starałem się poznać sztukę pisania reportaży, a Herodot wydał mi się pomocnym i wartościowym mistrzem. Herodot a ludzie, z którymi się spotyka, to było dla mnie intrygujące, jako że to, o czym piszemy w reportażach, pochodzi od ludzi, i relacja ja-on, ja-inni, jej jakość i tempera-tura, będzie później wpływać na wartość tekstu. Od ludzi zależymy i reportaż jest może najbardziej zbiorowo tworzonym gatunkiem pisarskim.
Tymczasem czytając książki o Herodocie, zauważyłem, że ich autorzy badają wyłącznie sam tekst naszego Greka, jego ścisłość i solidność, a nie zwracają uwagi na to, jak zbierał on do niego surowiec i jak później tkał swój przebogaty i gigantyczny arras. A ta właśnie strona wydawała mi się warta zbadania.
A było też i coś więcej. Bo w miarę jak płynął czas i coraz to wracałem do Dziejów, zacząłem odczuwać coś w rodzaju serdeczności, nawet przyjaźni z Herodotem. Trudno było mi się obyć nie tyle nawet bez książki, ile bez osoby jej autora. Skomplikowane uczucie, którego nie umiałbym dokładnie opisać. Bo było to zbliżenie z człowiekiem, którego nie znamy osobiście, ale który ujmuje nas i pociąga takim stosunkiem do innych, takim sposobem bycia, że gdziekolwiek pojawi się jego osoba, od razu staje się ona zalążkiem, zaczynem międzyludzkiej wspólnoty, tworzy ją i spaja.
Herodot był dzieckiem swojej kultury i życzliwego ludziom klimatu, w jakim się ona rozwijała. Jest to kultura długich i gościnnych stołów, do których zasiada się gromadnie ciepłym wieczorem, aby jeść sery i oliwki, pić chłodne wino, rozmawiać. Ta właśnie otwarta, nieograniczona ścianami przestrzeń nad brzegiem morza czy na górskim stoku wyzwala ludzką wyobraźnię. Spotkanie daje gawędziarzom okazję do popisów, spontanicznych turniejów, w których górują ci, co potrafią przytoczyć najciekawszą historię, opowiedzieć najbardziej niezwykłe wydarzenie. Fakty mieszają się tu z fantazją, mylą się czasy i miejsca, rodzą legendy, powstają mity.
Czytając Herodota, mamy wrażenie, że chętnie uczestniczył w takich biesiadach i był na nich uważnym i pilnym słuchaczem. Pamięć musiał mieć fenomenalną. My, ludzie współcześni, rozpuszczeni przez zdobycze techniki, jesteśmy kalekami pamięci i wpadamy w panikę, jeżeli nie mamy pod ręką książki czy komputera. Ale nawet i dziś możemy dotrzeć do społeczności, w których nadal widać, jak nieprawdopodobnie pojemna jest ludzka pamięć. I właśnie w świecie takiej pamięci żył Herodot. Książka była wielką rzadkością, inskrypcje na kamieniach i murach – rzadkością jeszcze większą.
Byli ludzie i to, co sobie w bezpośrednim, naocznym kontakcie komunikowali. Człowiek, żeby istnieć, musiał czuć przy sobie obecność drugiego człowieka, musiał go widzieć i słyszeć – nie istniała inna forma komunikacji, a więc i inna możliwość życia. Ta cywilizacja przekazu ustnego zbliżała ich, wiedzieli, że Inny to nie tylko ten, który pomoże zdobyć pożywienie i obronić przed wrogiem, ale to także ktoś jedyny i niezastąpiony, kto może objaśnić świat i być na nim przewodnikiem.
O ileż zresztą bogatszy jest ten prastary, antyczny język bezpośredniego, sokratejskiego kontaktu! Bo liczą się w nim nie tylko słowa. Ważne, a często nawet ważniejsze jest to, co komunikujemy pozasłownie wyrazem twarzy, gestem rąk, ruchami ciała. Herodot to rozumie i podobnie jak każdy reporter czy etnolog stara się, aby być ze swoimi bohaterami w kontakcie bezpośrednim, aby nie tylko słuchać tego, co opowiadają, ale i patrzeć, jak opowiadają i jak się w takiej sytuacji zachowują.
Świadomość Herodota jest rozdwojona, jest rozdarta – wie, że z jednej strony najważniejszym i prawie jedynym źródłem wiedzy jest pamięć jego rozmówców, ale z drugiej – jest świadomy, że. jest ona materią kruchą, zmienną i wietrzejącą, że pamięć to znikający punkt. Dlatego spieszy się, bo przecież ludzie zapominają albo gdzieś wyjeżdżają i nie można już ich odnaleźć czy z czasem w końcu umierają, a on chciałby zebrać jak najwięcej w miarę wiarygodnych danych.
Wiedząc, że porusza się po gruncie tak bardzo niepewnym i niestałym, jest w swoich relacjach bardzo ostrożny, stale się zastrzega, ciągle podkreśla swoją rezerwę:
Ów Giges był pierwszym, na ile wiemy, barbarzyńcą, który ofiarował dary wotywne do Delf…
Zapragnął, jak podają, dojechać do Itaki…
0 ile wiem, istnieją u Persów następujące obyczaje…
I tak, jak przypuszczam, wnioskując z wiadomego o niewiadomym…
I jak ja się dowiedziałem z tego, co mówi…
To jest moja relacja z tego, co się opowiada o najdalszych krajach… Czy jest to prawdziwe, nie wiem, piszę tylko to, co się opowiada…
Nie mogę dokładnie podać, którzy z Jonów okazali się w tej bitwie tchórzami, a którzy dzielnymi, bowiem wzajemnie się obwiniają…
Herodot rozumie, że otacza go świat rzeczy niepewnych i wiedzy ułomnej, dlatego często tłumaczy się ze swoich braków, wyjaśnia i usprawiedliwia się:
Jest rzeczą niemożliwą spierać się z kimś, kto mówi o istnieniu Okanosu, ponieważ ta baśń jest oparta na czymś wątpliwym i niejasnym… Nic nie wiem o istnieniu jakiejś rzeki Okeanos i myślę, że Homer lub któryś inny z dawnych poetów wymyślili tę nazwę i wprowadzili ją do swojej poezji…
Co jest poza tym lądem… tego nikt dokładnie nie wie; od nikogo bowiem nie mogę się o tym dowiedzieć, kto by stwierdził, że widział to na własne oczy…
Jak wielka jest liczba Scytów, nie mogłem się dokładnie dowiedzieć, a słyszałem o tym całkiem sprzeczne opowieści…