Литмир - Электронная Библиотека

– Daj Polsat. Zaraz będą Kiepscy. Przynajmniej się człowiek pośmieje, bo w życiu nie ma nic do śmiechu – wzdycha Teresa, sadowi się wygodnie w fotelu z miską czipsów w zasięgu ręki i wzdycha z zadowoleniem.

Ferdek Kiepski wypowiada kolejną kwestię, niewidzialna widownia wybucha śmiechem, a Teresa razem z nią. Teresa zawsze ulega niewidzialnej widowni i czasem się zastanawia, dlaczego jeszcze nikt nie wymyślił sitcomu, w którym zamiast śmiechu słychać będzie plącz. Miło byłoby popłakać sobie wspólnie z tyloma nieznanymi ludźmi i wiedzieć, że im też jest w życiu ciężko.

Kolejne zdanie Kiepskiego zagłusza hałas z ulicy i Złotko biegnie do okna, by je zamknąć.

– Tir. Zajechał wielki żółty tir i stanął przed naszym domem.

– Pewnie do sąsiadów. Jak znam życie, to znowu kupili nowe meble. Wszyscy kupują nowe meble, tylko nie my – oznajmia Teresa. Jest wściekła, bo niewidzialna widownia kona ze śmiechu, a ona nie wie, o co chodzi. Tir wszystko zagłuszył.

– Do nas, bo wysiadł jakiś chłopak i tu idzie – mówi Złotko.

– Zawsze jak oglądam coś ciekawego, to albo dzwoni listonosz, albo telefon, albo puka sąsiadka, żeby pożyczyć soli. Co za świństwo.

Teresa ciężko wstaje z fotela. Fotel przed telewizorem ma dwadzieścia parę lat i siedzisko okręcone sznurkiem, gdyż elastyczne pasy dawno popękały. W głównej poduszce Teresa wysiedziała potężne wgłębienie. „Czego chce od nas jakiś tirowiec?”, myśli bez ciekawości. Nagle, gdy jest już blisko drzwi, czuje w okolicy serca wilgotny chłód: „Ewa? a jeśli stało się coś złego i ten chłopak idzie nas zawiadomić? Ewa…” – Kto tam? – pyta przez zamknięte drzwi. To nie są czasy, aby otwierać drzwi bez pytania. Mądrzy ludzie barykadują się dziś w mieszkaniach i nie wychodzą bez potrzeby. – Kto tam? – powtarza z biciem serca.

– Ja do Ewy – mówi obcy, młody głos.

– Po co? – pyta Teresa z nagłą ulgą. Zatem to nie jest posłaniec złych wieści.

– Nie wiem. Nie wiem, po co – mówi gniewnie obcy głos. – Chcę ją zobaczyć.

Teresa uchyla drzwi i patrzy uważnie na młodego mężczyznę. „Całkiem dorzeczny”, myśli. „A jeśli to on? Ojciec dziecka?”

Na wszelki wypadek na jej usta wpełza niepewny, zachęcający uśmiech.

– Nie wiemy, gdzie jest, ale przecież wróci. Musi wrócić. Nie ma gdzie iść. Nie ma takiego miejsca, do którego mogłaby pojechać na zawsze.

– Urodziła? – pyta równie niepewnie chłopak.

– Nie wiem – odpowiada Teresa i nagle czuje, jak na jej twarz i dekolt występuje rumieniec. „Nawet nie wiem, czy już urodziła. Panie Boże, wybacz… Znowu się pocę. Bo mi wstyd. A może to klimakterium? Tak wcześnie? Nie mam nawet czterdziestu pięciu lat i już przestaję być prawdziwą kobietą? Kurwa… Kurwa… Kurwa! To wszystko z nerwów!”

– A co pana obchodzi, czy urodziła? – warczy i już chce zamknąć drzwi, lecz nieznajomy wsuwa stopę i blokuje je.

– Nie odejdę. Muszę wiedzieć. Gryzie mnie to. „To koniec”, myśli Teresa. „Koniec Kiepskich. Zawsze mam pecha”.

– Gryzą to pchły – mówi pojednawczo, choć z irytacją. – a może to właśnie ty? – dorzuca nagle poufale i z nadzieją. „Niech będzie tirowiec, niech będzie byle kto, byle był”, myśli, patrząc na niego z podejrzliwą czujnością.

– Tak, to ja – odpowiada on chmurnie.

Jest. Jest światło i cień. W lesie.

– Ono, las nie jest mnóstwem pojedynczych drzew – stwierdza Ewa ze zdumieniem. – Te drzewa tworzą coś całkiem nowego, jakąś inną, nową całość.

Po raz pierwszy dostrzega, że korony drzew łączą się w górze i obejmują z czułością, tworząc szczelny baldachim, pod którym rozkłada się cień. Inne splatają się nawzajem korzeniami, a odchylają ku górze i słońce poprzez ich gałęzie penetruje uważnie każdy kawałek ziemi. Pająki rozsnuwają cienkie lub grubsze sieci, a bluszcze i powoje zszywają drzewa w jedną materię.

Ewa wchodzi głębiej i las ją zewsząd otacza, otula bezpiecznym płaszczem. Las mówi do niej szumem poruszających się swobodnie liści, skrzypieniem gałęzi, posapywaniem kretów ryjących pod ziemią nowe korytarze, cichym skradaniem się niewidocznych stworzeń, których ruch wprawia w drżenie krzewy, krzaczki i suche igły.

Las na nią patrzy, niemal dotyka ją swoim spojrzeniem. Jest bliskie i zarazem obce. Bliskie, bo Ewa czuje się bezpiecznie, a razem z nią bezpieczne jest Ono. Obce – gdyż Ewa nic nie wie o lesie. Nie umie nazwać drzew, które w nim rosną – poza białopienną brzozą. Szpilkowe czy liściaste – nie zna ich imion. „Imię zbliża, bez imienia pozostajemy obcymi”, myśli ze smutkiem. Nie rozróżnia rosnących tu krzewów, leśne runo jest zielone i miękkie, ale też nieznane, a śpiew gałęzi i konarów, który rozlega się dookoła, jest piękne, lecz niezrozumiały.

– Ono, gdy już dorośniesz, musisz zrozumieć i nazwać las. Nie wystarczy po nim chodzić, trzeba go wołać po imieniu, wtedy być może odpowie – mówi Ewa, a jej głos odbija się od szorstkich pni.

Niektóre drzewa rzucają cień, inne przepuszczają przez gałęzie słońce, a niekiedy rozstępują się, robiąc miejsce jasnej polanie. Światło i cień.

– Mój dom tkwi w wiecznym cieniu – uświadamia sobie Ewa. – Nawet słońce mu nie pomaga.

Nagle Ewa wyczuwa jakiś ruch. Jeszcze nie widzi, kto jest jego sprawcą, ale odwraca się z niepokojem. To nie jest wiatr ani zwierzę przemykające wśród krzewów, nie jest to też człowiek wędrujący lasem. Ruch czai się w głębokim cieniu, w gęstej kępie splątanych drzew i krzewów. Jest w nim coś boleśnie bezsensownego, jakby ktoś albo coś szarpało się w pełnym przerażenia milczeniu. Ewa wchodzi w cień i rozchyla gałęzie. Na jednym z drzew, wysoko, w metalowej pętli wisi sarna, z nienaturalnie skręconą głową i bezradnie zwisającymi nogami. Wypukłe oczy patrzą na Ewę w panicznym strachu i widać, że ból przyćmiewa je białawą mgłą, która z wolna nasuwa się na szeroko rozwarte jasnobrązowe źrenice.

– Aaaaaaa… – z ust Ewy wyrywa się jęk. Nie jest w stanie dosięgnąć sarny i poluźnić pętli. Może tylko zawrócić w stronę wsi i tam prosić o pomoc.

Milcząc, aby Ono nie wyczuło, co ujrzała, Ewa próbuje ciężko biec, podtrzymując wielki brzuch obydwiema rękami.

Kobieta, która dała jej klucze do domku, siedzi na swoim podwórku z rękami złożonymi na podołku i patrzy na drogę. Widok Ewy rozjaśnia jej spojrzenie, ale dziewczyna czuje, że nie ma w tym sympatii, lecz zadowolenie, że w monotonii piaszczystej drogi coś zaczęło się dziać. Kobieta uśmiecha się zachęcająco.

– Sarna w lesie… Zdycha w pętli. Wisi na drzewie. Kobieta kiwa głową, a jej oczy pochmurnieją.

– Ktoś musi pomóc. Trzeba ją zdjąć, uratować… – ciągnie zdyszana Ewa.

Kobieta marszczy brwi.

– Zostaw. Nie twoja sprawa – mówi po chwili milczenia.

– Ale…

– Chcesz tu jeszcze zostać? – pyta kobieta.

Ewa kiwa głową, łapiąc z trudem oddech. Czuje, że Ono podeszło jej niemal do gardła i drapie po nim małymi paluszkami.

– Jak chcesz tu pomieszkać, to odczep się od spraw lasu. Posiedź sobie nad jeziorem, popatrz na wodę, to uspokaja. Ale nie w nocy. W nocy nie patrz na jezioro. Nocą łapią ryby, a czasem łabędzie i nie jest dobrze widzieć za dużo.

– Łabędzie? – powtarza Ewa. – Po co?

– Młody łabędź ma dobre mięso – mówi kobieta obojętnie, a Ewa się wzdryga. „Nie, tylko nie łabędzie, nie one, takie piękne, wolne…”

– A ta sarna… – zaczyna z bezradną rozpaczą. Kobieta patrzy na nią długo i nieprzychylnie.

– Eeech, wy, miastowi… Sarny wam żal, nad łabędziem płaczecie, a cielaka i kurę jecie bez wstrętu. A co ma jeść ten, kto ma szóstkę dzieci i długu w sklepie więcej niż zasiłku? Tu niektórzy nawet psy jedzą z głodu.

Słońce chowa się za stromym czerwonym dachem i podwórko nagle mrocznieje.

– Wracaj do domu, a jak będziesz nocą palić światło, to przymknij okiennice. Nie wszyscy muszą wiedzieć, że tu siedzisz. I nie powinni – mówi ostro kobieta, wstaje i wchodzi do domu.

Gdy Ewa jest już na drodze, stara dogania ją i podaje białe zawiniątko.

– Ciasto drożdżowe. Dobre. Z kruszonką. Dziecko powinno jeść.

85
{"b":"100386","o":1}