Oni mają swoją niechęć do siebie, a ja nikogo nie kocham, ani nawet nie lubię na tyle, żeby cokolwiek czuć.
Złotko ma mamę, Barbie i pokemony. Mama ma telewizor i totolotka. Tata ma swoje książki i płyty. A ja nie mam nic. Nawet marzenia mam takie same jak wszyscy i tak jak wszystkim nigdy się nie spełniają. Moje marzenia nie sięgają dalej niż do spotkania kogoś, nie wiem kogo, ale kogoś’ takiego, żeby po tym spotkaniu wszystko się odmieniło.
I nie wiem, kim chcę być. Czasem myślę, że astronomem, bo mogłabym wtedy wciąż patrzyć w gwiazdy, w kosmos, w próżnię i w nieskończoność, w każdym razie nie na ziemię, nie na to miasto, nie na moją ulicę. Ale nie będę astronomem, bo jestem za głupia. Nigdy nie rozumiałam matematyki. I nie mam matury.
Wiem, kim nie chcę być, gdy już będę stara: nie chcę być moją mamą.
Wiem, kim będę: będę moją mamą.
Grudzień 2000. Sylwester
„…że płód słyszy i odróżnia wiele dźwięków. Botanicy twierdzą, że rośliny reagują na obecność ludzi. Kwiat uchyla się, niewidocznie dla naszych oczu, przed ręką, która chce go zerwać. Czy jest zatem możliwe, że ludzki embrion kuli się w łonie matki, ze strachu przed określonymi dźwiękami, a rozkoszuje się muzyką Bacha lub O.N.A.?”
Głos spikera brzmi dźwięcznie, lecz monotonnie, a temat wydaje się Ewie tak beznadziejnie głupi, że zmienia stację, szukając muzyki. Wyciera naczynia i za chwilę podskakuje radośnie w rytm hip hopu.
– Czemu zmieniłaś? Ja tego słucham – mówi zrzędliwie matka.
„Żadna matka nie mówi normalnie, wszystkie zrzędzą”, myśli Ewa i głośno odpowiada:
– Przecież to idiotyzm, co oni gadają.
– Skąd wiesz – burczy matka, wrzucając do zlewu kolejną partię naczyń.
„Wszystkie matki świata burczą, ale nie wszystkie zbierają stos brudnych naczyń przez kilka dni, by myć je potem przez parę godzin. Mama jest flejtuch, a nasze życie rodzinne składa się z jedzenia, mycia naczyń i oglądania telewizji”, myśli Ewa, wciąż podrygując w rytm muzyki. Zmienia mokrą ścierkę na suchą, lecz równie brudną. „I po co to? Samo by skąpało, gdyby kupić porządną suszarkę”.
– Wiem, wiem – mówi Ewa głośno. – Przecież pamiętam, że w twoim brzuchu było ciasno, ciemno i głucho. Jak w grobie.
– Nie możesz tego pamiętać – obrusza się matka.
– Ale pamiętam.
Pamiętała. Ta ciemność była ciemnoczerwona, a ciasnota wilgotna, lecz przyjemna. I ta cisza… Nie, nie… Jaka cisza?
– i słyszałam! Jasne, że słyszałam!
– Co? – pyta nieufnie matka.
– Jak to co? Przecież ty, chodząc z brzuchem, wciąż puszczałaś taśmę Raya Charlesa! Potem odkryłam, że to było „Aj kent stap law łiz ju”! – krzyczy Ewa, oswajając nonszalancko język angielski.
Język angielski:
z kuchni w rodzinnym domu jest do niego daleko. Pachnie piosenką w wykonaniu Celinę Dion i Hollywoodem. Miękkim głosem Toma Cruise’a i szerokim uśmiechem Julie Roberts. Światem odległym, bogatym i ruchliwym. I matka i córka uczyły się go niegdyś w szkole. „Języki obce obowiązkowe: rosyjski, angielski”. Oba pozostały dla nich językami obcymi.
Matka odwraca się od zlewu.
– Tak. Puszczałam sobie w kółko i can’t stop love with you. Z taśmy ściągniętej z radia, bo płyty były drogie. Dopiero potem odkryłam Presleya. Tata ci mówił?
– Tata? – dziwi się Ewa. – Tata nigdy nic nie mówi. Czyta swoje książki i słucha tej swojej muzyki. Słyszałam, to wiem. Smędził się ten Charles od rana do nocy. A ja kolebałam się w tobie do jego rytmu. Pamiętam.
Matka parsknęła ze złością.
– Bzdura. Musiałam ci o tym mówić. Takie coś to jest… no, tak jakby go nie było, choć się rozpycha. Nic nie wie, nic nie słyszy, nic nie rozumie. Dopiero jak się urodzi.
Ewa wzrusza ramionami.
– Nie będę się kłócić. Nie licz na to – mówi ostrzegawczo. – No bo o co? o naukowe bzdety? o moje życie płodowe? Pieprzę to. I przestań gromadzić naczynia z trzech dni, bo to jest nie do wytrzymania. Gdybyś myła codziennie, po trochu, byłoby łatwiej.
– To sama myj – złości się matka.
– Ale to ty siedzisz w domu, a ja pracuję i przynoszę forsę – warczy Ewa.
Matka śmieje się krótko i z pogardą.
– Forsę! To jest forsa, twoim zdaniem? Kiedyś, dawno temu, ojciec przynosił forsę! To była prawdziwa forsa. Wygrywał teleturnieje. Byłaś mała, ale to powinnaś pamiętać.
Teleturnieje:
– Patrz, Ewa, wszędzie włączone telewizory. Wszyscy będą go oglądać.
Jedenastoletnia Ewa wygląda oknem. Sinoniebieskie światło sączy się zza firanek pobliskich domów. Wszyscy sąsiedzi będą oglądać tatę. A jak znowu wygra, to będą pytać, na co tym razem wydamy pieniądze. Może na samochód?
– …nie, nie, zaczęliśmy budować dom, musimy go wykończyć. Dębowe parkiety, nowe meble, kafelki, kabina prysznicowa. Ale najpierw garaż. Bo co to dla niego wygrać potem na samochód! – odpowie mama i spojrzy chytrze na sąsiadki.
Mała Ewa widzi, że mama jest głodna podziwu sąsiadek, ich zazdrości, tłumionego gniewu, że „taki safanduła, a nie tylko wlazł do telewizji, ale jeszcze forsę zgarnia”, jak powiedziała gruba kobieta z naprzeciwka, nawet nie ściszając głosu. Mama chłonie zazdrość sąsiadek, jej policzki różowieją, wypełniają się, usta umalowane czerwoną szminką wydają się większe, gdy rozciąga je w uśmiechu tak szerokim jak uśmiech telewizyjnych prezenterek. A potem bierze Ewę za rękę, odwraca się i odchodzi powolnym krokiem pewnej swego osoby. Ale teraz mama chodzi po pokoju i nerwowo patrzy w telewizor.
– Jezu, żeby tylko wygrał… żeby wygrał – zaklina i zaciska kciuki. – Bo nie wystarczy na podłogi.
Ładna, starannie ufryzowana blondynka czyta pytania z kartki i wciąż się uśmiecha. Tata nie uśmiecha się nigdy. Chyba nie umie. Tata patrzy spode łba, jest spłoszony i niepewny.
– Tata się boi? – pyta mała Ewa.
– Nie. On tylko tego nie lubi – mówi nerwowo mama, nie odrywając oczu od ekranu.
– Proszę podać nazwisko panieńskie żony Mozarta – czyta pytanie blondynka i znowu się uśmiecha.
– Boże, Boże… – wzdycha mama. – Co on wie o żonach… On coś wie tylko o tych opusach i menuetach. On zawsze wie to, co nikomu do niczego nie jest przydatne.
Tata wie. Goście w studiu telewizyjnym klaszczą, blondynka radośnie się uśmiecha, a tata nadal ma smutny i spłoszony wyraz twarzy.
– Dlaczego on to robi, skoro nie lubi? – pyta mała Ewa, lecz mama nie odpowiada.
„Nie znosiłam oglądać taty w telewizorze. Dlaczego?”, uświadamia sobie teraz Ewa i coraz wolniej wyciera talerze, które i tak będą mokre, bo zabrakło suchych ścierek. Wszystkie leżą w łazience, w koszu z brudną bielizną. Nie można zrobić prania, bo z pralki cieknie; pękł wąż i nie ma kto go wymienić („Przyjdzie hydraulik i za dziesięć minut roboty weźmie sto złotych. W normalnych domach takie rzeczy naprawiają mężczyźni, w naszym domu nie ma mężczyzn”, mówi z pretensją mama). Sterta brudów rośnie od Bożego Narodzenia.
– …i nawet na podłogi nie starczyło. Wszyscy dokoła mają dębowe parkiety lub choćby panele, a my tę okropną wykładzinę. A łazienka? Plastikowa tapeta zamiast kafelków, stara wanna zamiast kabiny prysznicowej – mówi z wyrzutem matka. – i co? Zarobisz chociaż na wykończenie schodów? Ile masz? Osiem stówek na rękę? a cztery z nich puszczasz na łachy, colę i dyskotekę?
– Dostanę podwyżkę – warczy Ewa.
– Ile? Ile da ci ten twój grubas? Pięć dych?
– Otworzył drugi sklep, a niedługo będzie miał sieć, zobaczysz.
– Ciekawe, skąd weźmie kasę. I ciekawe, skąd ją ma, głupi komuch. Pamiętam go z tamtych lat – mówi matka, tłukąc w zlewie garnkami.
– Pieprzyć to. Mnie nie obchodzą wasze porachunki. Komuch, nie komuch, tata też był w partii, a ja wszystkie wasze partie i tak mam w dupie! – oznajmia Ewa, rzucając ścierkę na blat i ruszając ku drzwiom.