Литмир - Электронная Библиотека

– Gówno – oznajmia nagle Teresa. – Gówno chciałam.

I wychodzi, trzaskając drzwiami. Bach niemal od razu odzywa się głośniej, więc Teresa, chcąc go zagłuszyć, włącza na pełny regulator ostatnie wiadomości w TVP:

„…samolot Boeing z 356 osobami na pokładzie. Na razie nie udało się odnaleźć ani jednego ciała, a poszukiwania utrudniają fatalne warunki pogodowe i sztorm na Oceanie Spokojnym. Talibowie wprowadzili w Afganistanie doraźne sądy nad kobietami, które łamią prawo szarijatu. Przywrócono kary chłosty, kamienowania, obcinania członków. W Łodzi, w jednej z dzielnic na obrzeżach miasta, wybuchł samochód, należący do Grzegorza T. W samochodzie znaleziono zwęglone ciało. Prawdopodobnie w grę wchodzą porachunki mafijne”.

– Pieprzcie się – mówi Teresa i wyłącza telewizor.

Ono… Powiem ci coś… Będziesz nadal rosło sobie we mnie, ale nie dlatego, ze cię chcę, bo tak nie jest, przeciwnie, ja się nawet ciebie boje. I nie wiem, dlaczego cię nie wyskrobałam. Może dlatego, że jestem sama i nie mam do kogo mówić, najwyżej do ściany, a teraz będę miała coś własnego?

Może naprawdę zrobiło mi się żal, że nigdy byś nie zobaczyło, jakie to jest drzewo, kasztan, brzoza czy dąb i tylko ja bym je widziała, w maju lub w kwietniu. Może dlatego, że nagle usłyszałam mnóstwo dźwięków, na które wcześniej byłam głucha i zrobiło mi się żal, że ty ich nigdy nie usłyszysz? a może po prostu nie wiem, czego chcę, wiem tylko, że jeśli nie zmienię czegoś w swoim życiu, to będzie tak samo się toczyć przez wiele lat, w rytmie telewizyjnych programów, jak życie mojej mamy, która wciąż czeka, że coś się wydarzy. A ja tak nie chcę. Teraz, gdy jesteś, coś z tym muszę zrobić, choć nie wiem, co.

Aha, ale musisz wiedzieć coś ważnego: to nie stało się z miłości. Kocha się coś, co się zna, a ja nie mam o tobie sądnego pojęcia, jesteś dla mnie czymś obcym i przypadkowym. Nie umiem cię kochać i nawet nie wiem, czy będę umiała.

Marzec 2001. Wiosna

Na śniadanie bułki z dżemem. Chleb. I ser.

– Jeden facet procesuje się z „Milionerami” – mówi z ożywieniem matka. – Powiedział, że kajzerka ma cztery nacięcia, a oni mówią, że pięć.

– A ile ma? – pyta Złotko.

– Nieważne ile, ważne, że chodzi o sześćdziesiąt cztery tysiące złotych! – woła matka.

– Czy tata by wiedział, ile jest tych nacięć? – zaciekawia się Ewa.

– Głupia jesteś. Tata nawet nie wie, co je, to jak mógłby liczyć nacięcia na jakiejś bułce!

– No to czemu tak się upierasz, żeby zagrał w „Milionerach”? – pyta Ewa.

– Właśnie, dlaczego tata już nie gra w teleturniejach, skoro wszystkie kiedyś wygrywał? – dopytuje się Złotko.

– Nie wszystkie, tylko większość, a dzisiaj w telewizji chcą ładniejszych niż on. Wyobrażasz go sobie w telewizorze? Naprzeciw Huberta Urbańskiego z tym jego radosnym uśmiechem? – pyta Ewa.

Złotko chichocze.

– Mógłby zagrać. To jest forsa. A my nie mamy forsy ani nawet szansy, że ją zdobędziemy w jakikolwiek sposób – stwierdza gniewnie mama. – Gdyby dalej grał…

– A kajzerka? – wtrąca Złotko. – Sama mówisz, że tata nie wie, ile ma nacięć!

„Tata nie gra przez tę kajzerkę. On wie, że dziś w teleturnieju wszędzie wyskoczy jakaś kajzerka”, myśli Ewa. „Wszystkie jego książki, płyty, atlasy i mapy kosmosu, cała jego wiedza okazałaby się niczym, gdyby nagle go spytano, ile nacięć ma bułka. A on kocha to, co wie. I nie chce wystawić tego na pośmiewisko, nie chce, żeby publicznie potwierdziło się, że ta wiedza jest całkiem zbędna”.

– Złotko? – pyta matka. – a ty czytasz tego Harry Pottera?

– Nie – burczy Złotko.

– Ale teraz wszyscy go czytają. Może trzeba ci kupić, żebyś nie była gorsza od innych? – zastanawia się Teresa. – Dzisiaj we wszystkim można być gorszym od innych. Nawet w Harrym Potterze.

– Nie chcę – krzywi się Złotko. – Co mnie zmuszasz…

– Nie ma już Harry Pottera – oświadcza Ewa. – Rozpłynął się w coca-coli. Coca-cola kupiła sobie Harry Pottera i kupi wszystko, co będzie fajne, bo ma kupę kasy. A Tolkiena rozsmarowano na pizzy.

– Pieniądze, pieniądze… Zawsze te pieniądze – powtarza Teresa nienawistnie.

– Ja zbieram kapsle od coca-coli, ale dalej mam za mało – obwieszcza Złotko. – Wszyscy w klasie piją coca-colę na przerwie, a ja tylko czasami, bo mama mi nie daje kieszonkowego.

– Też nigdy nie miałam kieszonkowego – wzrusza ramionami Ewa.

Jest niedziela, godzina dziewiąta, więc mama po śniadaniu idzie prosto do telewizora, a Złotko drepcze za nią. Ewa dopiero przygotowuje sobie śniadanie, a tata wchodzi do kuchni i najwyraźniej chce coś powiedzieć. Ewa nie pomaga mu w przełamaniu milczenia Nie chce Robi sobie kanapkę – kruszący się chleb i najtańszy żółty ser. (W „swoim” sklepie sprzedaje niekiedy sery po osiemdziesiąt złotych za kilogram i zastanawia się, jakim cudem mogą tyle kosztować. I kto je kupuje? Ser to przecież tylko ser). A tata nadal drepcze po kuchni bez celu.

Klap, klap, klapu, klap, śpiewają kapcie taty na plastikowej wykładzinie kuchennej, udającej prawdziwe deski. Ten śpiew powoli staje się nużący. „Ono, to głosy naszego domu. Głos mamy, telewizora i szuranie tatowych kapci. Może to za mało, żebyś zechciało kiedyś ze mnie wyjść i zobaczyć, jak to wygląda?”

– No i czego chcesz? – pyta Ewa ojca.

– Odwiedź babcię Irenę.

Ewa milczy. Tata robi transakcję za pięćset złotych, które jej dał. „A poszłabym i bez tego”, myśli. Ma ochotę na tę wizytę, ale trochę się boi. Babcia Irena zawsze opowiada dziwne rzeczy. I trudno ją polubić, bo Ewa ma w pamięci słowa babci Marii o „babci kapeluszowej”.

Kapeluszowa babcia:

mała Ewa nie cierpiała babci Ireny. Babcia Irena, matka ojca, była „babcią kapeluszową”, w przeciwieństwie do nieżyjącej już „babci chustkowej”. Ewa pamięta niedziele, w czasie których obie rodziny spotykały się w kościele. Kapeluszowy dziadek i kapeluszowa babcia siedzieli zawsze z przodu, w pierwszej ławce i nikt nie wątpił, że im się ona należy. One zaś – babcia Maria, mama i mała Ewa – stały z tyłu. Tata trzymał się gdzieś pośrodku, jakby chciał swoją osobą połączyć te dwie obce sobie rodziny. Nigdy mu się to nie udawało i wyglądało tak, jakby tata przyszedł do kościoła sam.

W czasie Podniesienia mała Ewa nie opuszczała głowy, lecz wpatrywała się w kapeluszowych dziadków, gdyż wszyscy wówczas klękali i mogła wyraźnie ich zobaczyć. Dziadkowie przyklękali jakby inaczej niż wszyscy, nie tak nisko i trochę od niechcenia. Szarość ich ubrań nie była zwyczajna, lecz elegancka. Kapelusz babci Ireny był jedynym kapeluszem w całym kościele i rzucał się w oczy. Mała Ewa miała uczucie, że nawet w czasie Podniesienia wszyscy na niego zerkają, ponieważ buńczucznie wystawał sponad kornie pochylonych głów. Niby wciąż ten sam, szary, filcowy, ale za każdym razem inny. Niekiedy babcia dokładała do niego perłową wstążkę, to znowu malutkie, szare piórko, a czasem po prostu opuszczała go na oczy. Kołnierz w szarym palcie dziadka był z aksamitu i też był jedyny w całym kościele.

Naturalna elegancja rodziców Jana gniewała babcię Marię („Niby w czym oni są lepsi? w tych kapeluszach?”), upokarzała mamę („Jak nam zabraknie, to dają pieniądze, ale z łaski!”) i onieśmielała małą Ewę. Potem temu onieśmieleniu zaczęła towarzyszyć niechęć, podsycana litanią słów babci Marii.

– Jaśniepaństwo, cholera… – mruczała babcia Maria. – Nie idź do nich, oni cię nie lubią.

– Czemu? – pytała mała Ewa.

– Bo nie lubią twojej mamy. Myślą, że złamała karierę ich synalkowi.

– A złamała?

Babcia Maria gniewnie zaciska usta i milczy. „Ich synalek” to tata. Babcia nie musi tego wyjaśniać. Mała Ewa wie. Nie wiedziała tylko, co to jest kariera. Wyobrażała sobie, że jest to płyta, okrągła i czarna, którą mama kiedyś połamała tacie w czasie kłótni, a potem podeptała nogami, krzycząc: „Masz swojego gównianego Bacha! Masz!” „To Mozart”, powiedział tata. Ale to nadal nie wyjaśniało, czym jest złamana kariera.

26
{"b":"100386","o":1}