Ewa kładzie się na plecach i patrzy w niebo.
– Wiem teraz, że nie umiem już bez ciebie żyć. Nie chcę być znowu samotna i niema. Dzięki tobie zrozumiałam, że nie można żyć z dnia na dzień, że wszystko musi ku czemuś zmierzać. Ja i ty zmierzaliśmy ku sobie. Ale ciebie już nie ma, Ono i ja wiem, co się stało. Upiłoś się moimi wodami, świadomie, zatonęłoś w nich. Ja zrobię to samo z tą jeziorną wodą. Chcesz odejść, to dobrze, ale nie zostawisz mnie samej.
Ewa przyciska dłonie do ciała i prostuje nogi. Woda powoli, delikatnie wciąga ją w siebie. Pod powierzchnią jest czysto, zielono i świetliście. Pięknie. Ale płuca rozpaczliwie domagają się tlenu – i dziewczyna się wynurza.
– Ono! – woła, krztusząc się. – a może dasz mi szansę? Tu nie jest tak strasznie, jak myślisz! To nieprawda, że świat jest gorszy, niż był! Musimy polubić go takim, jaki jest i znaleźć w nim swoje miejsce. Ono, wróć! Pomogę ci znaleźć to miejsce, ciche i spokojne, albo takie, w którym będziesz walczyć z całym światem. Bo świat może być inny, choć nie wiemy, jak go zmieniać, żeby był lepszy, dlatego powtarzamy wciąż te same błędy. Ono, proszę cię… Może świat będzie lepszy, gdy ty się na nim pojawisz?
Gdzieś wysoko skrzeczą ptaki, łabędzie biją skrzydłami o wodę. Ewa, walcząc z głębią, która jej nie chce, widzi jeszcze korony drzew i złotobłękitne niebo. Białe chmury wędrują po nim niespiesznie, jakby niezdecydowane, którą wybrać stronę. Odruchowo nabiera powietrza, zanim znów się zanurzy. Tym razem dosięga dna. Jest jasne, miękkie, piaszczyste. W przejrzystej wodzie widzi rybę, która trwa nieruchomo i przygląda się jej uważnie.
– Zjesz mnie potem, rybo – mówi i woda wdziera się jej do ust. Próbuje się wynurzyć, aby wyrzucić z siebie płyn. Krztusi się i kaszle i jak przez mgłę widzi nad sobą połyskliwe odbicie słońca.
„Ono, daj nam szansę, proszę… Wróćmy razem. Do trzech razy sztuka. Trzy razy szukałam twojego ojca. Trzy razy próbuję się utopić. Jeśli nie wrócisz teraz, już nam się to nie uda. Posłuchaj! Jesteś mi potrzebne, odmieniłoś moje życie, więc to jest chyba miłość, Ono. Wróć…”
Ale Ono wciąż jest nieruchome i milczące jak ciemne kształty drzew we wodzie.
– Kocham cię! – krzyczy Ewa, jeszcze raz wynurzając się na powierzchnię, a woda niesie jej słowa ku zarośniętym brzegom jeziora i odbija dźwięcznym, śpiewnym echem.
Ono nie odpowiada.
– Dam radę, pokonam opór wody – mówi Ewa i zdecydowanie zanurza się ponownie. Szeroko otwartymi oczami ogląda podwodny świat. Cienie ciemnieją, a światło gaśnie. Ryba odpływa.
– Już mnie nie ma – myśli, dotykając plecami piaszczystego dna. – Nie ma nas, Ono!
Nagle jej ciałem targa mocny ból. W czystą wodę jeziora gwałtownie spływają jej własne wody, mętne, tajemnicze, zmieszane z krwią. Jakaś siła wyrzuca ją w górę i Ewa usiłuje podpłynąć ku brzegowi, ciągnąc za sobą czerwoną smugę.
Nad wodą niesie się głośny, wysoki krzyk dziecka witającego świat. Spłoszona para łabędzi zrywa się do lotu. Na łące tańczą fauny.
28 albo 29 lutego. Ząb
Gdzie schować dwa i pół tysiąca zet, żeby nikt ich nie ukradł w tym niedużym mieście, gdzie mogą zabić za pięć złotych? Ewa bierze forsę od matki i chowa do majtek.
– Chodź ze mną. Boję się – mówi.
– Nie mogę – odpowiada Teresa. – Wszyscy zwróciliby uwagę, że gdzieś razem idziemy. Przecież nigdy razem nie chodzimy. Każdy by myślał, że dzieje się coś niezwykłego. A co może być niezwykłego w takim mieście jak nasze? Skoro to nie niedziela i nie msza, to gdzie możemy iść razem, jak nie na skrobankę?
Ewa milczy.
– Jak już będzie po wszystkim, to nie wychodź od razu, bo będzie ci się kręcić w głowie – mówi matka. – Pomyślą, że jesteś pijana albo co. Posiedź trochę, poczytaj kolorowe pisma, w takich gabinetach zawsze są kolorowe pisma, przynajmniej poczytasz je sobie za darmo. I nic się nie bój. Dadzą ci zastrzyk, będziesz myśleć, że odlatujesz albo się zapadasz i zaraz uśniesz. A jak się obudzisz, to wszystko znowu będzie w porządku.
– Skąd wiesz? – pyta Ewa, patrząc podejrzliwie na matkę. – Skąd ty tak wszystko wiesz? Matka czerwieni się.
– Miałaś kiedyś taki zabieg? – w głosie Ewy brzmi chytrość i emocja. „Miała, miała! Miała skrobankę, może nawet niejedną. Nie jest taka święta, jaką udaje”.
– Nie, no skądże! Nigdy w życiu – mówi pospiesznie matka. – Idź już, bo się spóźnisz. Gdzie schowałaś forsę?
– Do majtek. Wyjmę w toalecie, jak będę na miejscu – mówi Ewa i wychodzi z domu.
Wsiada do autobusu i wyciąga z torby szarą broszurę z okropną dziewczyną na okładce. „Ty głupia, gruba flądro, też dałaś się komuś zaciążyć”, mruczy do obrazka. „Nie zamierzam wyglądać tak jak ty i mieć ten wielki brzuch, w dodatku diabli wiedzą, z kim”. Wpycha broszurę w wąską szparę fotela z taniej dermy. „Koniec. Koniec z tobą”, myśli z satysfakcją.
Gabinet lekarza mieści się w ceglanym, nie otynkowanym budynku. Ta cegła zdradza jego nowość. W całym mieście stoją zniszczone bloki z wielkiej płyty („rakotwórcze”, mawia z satysfakcją Teresa, bo ich dom, choć nie wykończony, jest z pustaków). Dom jest piętrowy, a gabinet mieści się na parterze.
– Mąż zaraz zejdzie. Będę mu asystować. Siadaj. Czemu nikt z tobą nie przyszedł? – dziwi się elegancka kobieta, która otwiera Ewie drzwi.
– A nie mogę sama? – pyta Ewa.
– No cóż, twoja sprawa – mówi kobieta. – Coraz częściej przychodzicie same. Ani matki, ani faceta. Jakby to było z ducha świętego.
– Czy to na pewno nic nie boli? Czy to jest tak, jakby się rwało ząb? – pyta zaniepokojona Ewa. „Gdyby była ze mną mama. Albo ktokolwiek. Ktokolwiek, kto wziąłby mnie za rękę”, myśli.
– To boli mniej niż przy rwaniu zęba. Nic nie poczujesz.
I nic nie czuje, a gdy otwiera oczy, widzi wielkie, bezlistne drzewo za oknem.
– Czy to jest dąb, klon czy kasztan? – bełkocze, półprzytomna, a lekarz mówi łagodnie:
– Zobaczymy na wiosnę.
„I wiosną zacznę wszystko jeszcze raz. Tym razem się uda… ale co? Co ma się udać?”
Kraków-Mazury 2002