Литмир - Электронная Библиотека

Pieniądze… Jak mogę urodzić cię bez pieniędzy? i jak w ogóle mogę cię urodzić i wytłumaczyć ci świat, skoro jestem na to za głupia? i co zrobię, gdy mnie kiedyś spytasz, jak wyglądał twój ojciec? Odpowiem: jeden z trzech, ale nie pamiętam ich dobrze. A jak miał na imię? Nie wiem. A jak się nazywał? Tym bardziej nie wiem. Co robił? Nie wiem. Wiem tylko tyle, że zaczęłoś się dokładnie wraz z nowym wiekiem. Jaki będzie ten nowy wiek? Nie wiem. Dlaczego cię chciałam? Też nie wiem… a czy będę dobrą matką? Nie wiem. Wiem tylko, jaką matką nie chcę być.

Aha: powoli, powolutku przyzwyczajam się do ciebie. Ale nie myśl, że cię kocham. Ja nawet nie wiem, co znaczy kochać…nie. Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy, choć wczoraj powiedzieli w radiu, że jedna dziewiętnastolatka urodziła dziecko i wyrzuciła je przez okno. Nie, nie wyrzucę cię przez okno ani na śmietnik, ani nie zrobię ci nic złego. Te dziewczyny to robią, bo nie chcą mieć dzieci i nikt im nie chce pomóc. Nikt nie przyjdzie im powiedzieć: „Słuchaj, jak nie chcesz, to w porządku, wyskrobiemy je, bo szkoda i ciebie i jego”. Albo: „Urodzisz i damy je od razu komuś, kto go bardzo chce. Masz wybór”. Ale one nie mają wyboru i myślę, że bardzo się boją. Boją się, że jeśli urodzą, to znajdą się potem same, bez jakiejkolwiek pomocy. Albo będą musiały oddać je do domu dziecka i skazać na samotność. Więc one boją się swojego strachu i samotności swoich nienarodzonych dzieci. Bo nie chcą być matkami. Bo jeszcze nie potrafią. Albo już nie umieją.

Ale ja dokonałam wyboru, choć wciąż nie jestem pewna, dlaczego on jest właśnie taki. Myślę, ze to może przez muzykę? Bo oboje ją słyszymy i chyba nie mogłabym zabrać ci prawa do jej słyszenia, rozumiesz? Bo nagle, w jednej minucie, przestałobyś cokolwiek słyszeć.

A więc najpierw były listki, potem drzewo. Potem muzyka. A potem odkrycie, że wreszcie mam do kogo mówić, bo ty naprawdę słyszysz. Już to wiem. Uchylę drzwi na korytarz i na pewno usłyszysz teraz Bacha, bo mama pewnie już śpi i Presley zasnął razem z nią.

…tak, to Bach. Lubisz go, wiem o tym. Ciekawe, że ja też już go polubiłam. Śmieszne, nie? Kiedyś myślałam, że jest nudny.

Coś podobnego…! Nauczyłoś mnie lubić Bacha? Więc już tak dużo potrafisz?

Kwiecień 2001. Wielkanoc

– Zróbmy coś, żeby było bardziej świątecznie – kaprysi Złotko, rozglądając się po pokoju.

– Co niby mamy zrobić? – pyta niecierpliwie Teresa, kładąc obrus na stół. – Ewa, ustaw krzesła tak, żebyśmy mogli przy śniadaniu oglądać telewizję… Nie tak, nie widzisz, że ten, kto tam siądzie, zasłoni wszystkim ekran?

„Są święta, dom powinien mówić własnym odświętnym głosem. Czy Ono kiedykolwiek go usłyszy? Czy będzie umiało odkryć kiedyś głos własnego domu i zadbać, aby był ważniejszy niż inne dźwięki? i jaki on właściwie byłby, gdyby nie zagłuszał go telewizor? Skrzypienie drewnianych podłóg, świst wiatru w szparach okien, cicha skarga ścian, dźwigających ciężar stropu, mruczenie kota, miękkie stąpanie wielu stóp, szelest przewracanych stronic książki, dźwięki przypominające muzykę i muzyka przypominająca to wszystko razem i jeszcze więcej?”, zastanawia się Ewa.

Złotko przegląda kolorowe pisma mamy. Jan przystaje za nią i niezgrabnie głaszcze ją po włosach. Złotko uchyla się.

– Zburzysz mi fryzurę – mruczy niechętnie i powraca do pism. – Patrzcie, co tu jest! Obfotografowali Wielkanoc w czyimś domu. Tyle kwiatów na stole!

– Kwiaty są teraz drogie – mówi Teresa.

– I kolorowe potrawy… i wielkie skórzane fotele… a zasłony takie wesołe i fruwają jak welon ślubny. Ściany są białe, a na podłodze gruby dywan.

– Pokaż! – Ewa nachyla się nad siostrą. – Eeee, to nie jest normalny dom, tylko taki specjalnie zrobiony do zdjęć.

– Normalni ludzie mieszkają w takich brzydkich jak my?

Ewa szarpie Złotko za włosy, zerkając z ukosa na ojca. Ojciec stoi nieruchomo, patrząc na taniec Teresy wokół stołu i udaje, że nie słyszał.

– Cicho bądź, głupia – szepcze Ewa. – Robisz przykrość tacie.

– Dlaczego? – dziwi się Złotko, ale Teresa już podchwytuje temat:

– Tak. Właśnie tak. Nasze święta są takie, jakie są, bo mieszkamy w brzydkim domu. Brzydkim! Słyszysz, Jan?

Jan milczy, wpatrując się wciąż w obrus. Teresa rozkłada na nim wyjęte z kredensu talerze. Porcelanowy serwis, który kiedyś dostali od matki Jana, już dawno się rozbił. Teraz jadają na ciężkich fajansach z wyszczerbionymi krawędziami, za to w jednym kolorze.

– Brzydki dom? – mówi Złotko i rozgląda się niepewnie.

– Wcale nie, widziałam brzydsze – wtrąca Ewa z rozpaczliwą gorliwością. – Nie jest taki zły.

– Brzydki. Zawsze był brzydki. Od początku – powtarza Teresa z pasją, rzucając aluminiowymi sztućcami. Jan nadal milczy i nie odrywa wzroku od obrusa.

– I co ty tam widzisz? – pyta zaczepnie Teresa. – Plamy z zeszłorocznej wigilii? Ano są, bo Złotko wychlapała barszcz i się nie sprały.

– Była plama, nie ma plamy – mruczy Złotko.

– Jest. Nadal jest – mówi gniewnie Teresa. – Ewa, idź kroić chleb! Złotko, gdzie to cholerne święcone? Stawiaj koszyk na stole tak, żeby zasłonił plamę na obrusie.

„Brzydki dom. Moje całe życie”, myśli Jan.

Brzydki dom:

o budowaniu domu zdecydowali, gdy Jan wygrał czwarty teleturniej.

– Patrz – powiedział do Teresy, pokazując jej szkic kolegi, architekta z zawodu. – Piękny, prawda?

– Piękny – mruczy niechętnie Teresa.

Dom na rysunku stoi na zboczu, nachylony do niego długim, opadającym dachem z gontu. Od strony fasady ten spiczasty dach przechodzi płynnie w werandę, podpartą grubymi belkami. Facjatki patrzą w dal wąskimi oknami, a drewniany balkonik na piętrze wygląda jak uśmiechnięte usta dachu. Fundament ułożony jest z grubych, kamiennych brył, przechodzących w szerokie, wygodne schody, wiodące do głównego wejścia. Janowi wydaje się, że ten dom urodził się jako naturalne dziecko przyrody, którą architekt naszkicował kilkoma oszczędnymi kreskami: trzy duże, rozłożyste drzewa, bujne krzewy otaczające kamienną ścieżkę, mała sadzawka w naturalnym wgłębieniu w ziemi.

– Piękny, ale jakiś taki… wiejski – mówi niechętnie Teresa. – a tu jest miasto. Skraj miasta, ale jednak.

– Piękny, niepiękny, ale niepraktyczny – orzeka babcia Maria, zaglądając im przez ramię.

– Też chcę – mówi malutka Ewa, podnosząc się na palce, żeby zobaczyć rysunek.

Dom ją zachwyca. Ona sama potrafi narysować tylko równą, prostą bryłę z dachem, ze sterczącym z niego kominem i niezgrabną chmurą dymu. A ten dom wygląda jak z bajki.

– Mój pokoik – mówi, pokazując palcem na okienko w dachu i drewniany balkonik.

– Podrzesz i będziemy musieli płacić – Teresa trzepie ją po ręce i odsuwa rysunek.

– Oczywiście – mówi babcia Maria. – Będziecie musieli płacić. Bo nikt nie da za darmo takiego projektu. I po co on nam, jak są gotowe domy? Kowalscy budują się naprzeciw z gotowego projektu. Porządny dom z pustaków, na wiele lat, a nie z drewna i kamienia, jak na jakiejś wiosze. Teresa ma rację. A ten dach… Ile by kosztował taki dach! Wszyscy teraz robią zwykłe, płaskie dachy, bo to taniej.

Jan wciąż patrzy na rysunek, ale Teresa z matką już zdecydowały.

– Będą pieniądze, to dobudujemy werandę, skoro tak bardzo chcesz. Ale po co komu weranda? Żeby deszcz do środka padał? i śnieg sypał? Od werandy ciągnie zimno do domu. I może nam zabraknąć forsy. Co zrobimy, jak nagle cię wyrzucą z tych teleturniejów?

– Nie wyrzucą – mruczy Jan.

Nie cierpi teleturniejów. Nienawidzi jaskrawego światła w studiu i gorąca, które tak bije od reflektorów, że człowiek czuje się jak w łaźni parowej. Nienawidzi spojrzeń w studiu, które zawisają na nim z napięciem po każdym pytaniu. Nienawidzi uśmiechu prezenterki i życzliwości jej konsultantów. Lubi tylko pytania. I przyjemność odpowiadania na nie. Gdyby można było na nie odpowiadać w innym pomieszczeniu, gdzie nie byłoby tych świateł, kamer, tych wszystkich ludzi i telewidzów! „Wtedy nikt by mi za to nie płacił”, uświadamia sobie z niechęcią.

35
{"b":"100386","o":1}