Литмир - Электронная Библиотека

Gdy jeszcze grał na fortepianie, obecność widzów nigdy mu nie przeszkadzała. Nie widział ich. Nawet nie czuł ich obecności. Wchodził na estradę, kładł ręce na klawiszach – i już go nic nie obchodziło, tylko muzyka.

W telewizyjnym studiu trwało czyhanie na każde jego potknięcie i na każde jego zwycięstwo. Jan czuł życzliwość pytających i to, że chcą, by znowu wygrał. I on i oni wiedzieli, że telewidzowie go kochają: skromny człowiek, urzędnik z powiatowego miasteczka, a tyle wie. Jest taki jak oni, a wie. I wygrywa.

– Wtopimy się w jakieś drogie budowy, a ciebie nie zaproszą do telewizji! No bo ile razy może grać wciąż jeden i ten sam człowiek? Mamy demokrację i każdemu wolno, nie tylko tobie – ciągnęła z niepokojem Teresa.

– Nie mamy demokracji – uśmiechnął się przelotnie.

Nie mamy demokracji i on, Jan, nieatrakcyjny, zwyczajny urzędnik wygrywa za wszystkich z tak potężnym molochem jak telewizja.

Ale telewizja też chce pokazać, że kocha i szanuje zwykłych ludzi. Że wprawdzie wystawia do szklanego okienka piękne spikerki, ale naprawdę trzyma z nimi: z wszystkimi prostymi, biednymi ludźmi. „A ja dokładnie tak wyglądam: nieefektowny, zwykły człowiek, w dodatku mały i brzydki”.

Jan wie, dlaczego nienawidzi teleturniejów. To za ich sprawą po raz pierwszy w życiu zobaczył siebie. Siebie takiego, jakim jest. Wyobrażał sobie siebie całkiem inaczej. Wprawdzie niepiękny, ale interesujący. Niewysoki, ale proporcjonalnie zbudowany. Nieefektowny, ale sympatyczny i miły. Przecież za coś pokochała go Teresa – najpiękniejsza dziewczyna z ich miasta!

Gdy po raz pierwszy zasiadł przed telewizorem, by zobaczyć siebie, w dodatku wygrywającego pierwszy w życiu teleturniej, był podniecony i niespokojny. „Będzie nieźle. Wyglądam nie najgorzej, mówię do rzeczy, no i wygrałem. Występuję w roli bohatera”, myślał. Gdy kamera zaczęła się przesuwać, żeby pokazać po kolei wszystkich konsultantów, zacisnął dłonie na oparciu fotela. A potem zagryzł wargi, gdyż już wiedział, że w następnym ujęciu pokażą jego. On sam. Przymknął oczy.

– Teraz ty – zachichotała Teresa. – o rany, masz koszulę o numer za dużą… albo schudłeś?

Otworzył oczy. I zobaczył siebie… w fotelu, obitym czarną imitacją skóry, siedział mały, chudy, łysiejący i wystraszony człowieczek.

„A gdzie ja?”, zdążył jeszcze pomyśleć, zanim uświadomił sobie, że to właśnie on. I niemal w tej samej chwili, w tej samej sekundzie zrozumiał: „Ona mnie nigdy nie kochała”.

Jan od dawna wiedział, że Teresa go nie kocha. Czasem zastanawiał się, kiedy nastąpił krach jej uczuć. Czy wtedy, gdy złamał nadgarstek, tańcząc rock and rolla, czy może później, gdy przyłapała go, jak płakał, trzymając niesprawną rękę na blacie fortepianu? Dla Teresy męskie łzy były czymś godnym wzgardy, o tym się przekonał – i nigdy więcej nie popełnił tego błędu.

Teraz, zobaczywszy siebie na ekranie telewizora, pojął, że nie kochała go nigdy. A gdy usłyszał swój niepewny, cienki głos, przyjrzał się swoim drżącym wąskim wargom i chudym dłoniom (kamera z upodobaniem robiła przebitki na te jego nerwowe ręce, z długimi, stworzonymi do fortepianu palcami), wtedy nabrał do siebie wstrętu. „Co w takim razie ona musi czuć?”, pomyślał i nagle pojął, dlaczego Teresa zawsze idzie spać o godzinę lub dwie przed nim i gdy on wchodzi do sypialni, to ona śpi już mocno, z zaciśniętymi powiekami. To wówczas znienawidził teleturnieje i siebie samego, a chociaż wygrywał, wygrywał, wygrywał, to czuł się przegrany.

– Nie wyrzucą mnie – mówi Jan ze skurczem serca, patrząc na szkic domu, który zapewne nigdy tu nie stanie. – Jeszcze wygram wiele teleturniejów.

– Dom wybudujemy normalny, jak wszyscy. Z pustaków. Tani, bo pustaki robią z różnych odpadów. A na dach pójdzie blacha, też tania. I żadne facjatki, bo nieustawne, tylko zwykłe piętro. Piętrowy dom to porządny dom – rozstrzyga babcia Maria, a Teresa przytakuje:

– A jak znowu wygrasz, to pięknie go wykończymy w środku. Szlag trafi wszystkich z zazdrości – dodaje, zadowolona.

Już tylko Jan i mała Ewa wpatrują się w rysunek pięknego domu z drewna, który wydaje się wyrastać wprost z ziemi, jakby jej kolejne dziecko, zrodzone z drewna i kamienia. Na parceli stanie dom całkiem inny, dom Teresy i babci Marii. „Bardzo brzydki dom”, myśli Jan. „Widocznie brzydcy ludzie powinni mieszkać w brzydkich domach. Ale przecież Teresa wciąż jest piękna, a Ewa zapowiada się na śliczną dziewczynkę. Dlaczego piękni ludzie chcą mieszkać w brzydkich domach? Bo nie umieją pięknie myśleć? Bo widząc swoją urodę, już nie zwracają uwagi na otoczenie? a ja, człowiek brzydki, a nawet odrażający, kocham piękne przedmioty, piękną muzykę, malarstwo, piękne książki, bo usiłuję w ten sposób odwrócić uwagę od siebie?”

Dom stanął dość szybko. Prosta bryła, sześcian z szarych pustaków, wyprodukowanych z tak zwanych „surowców wtórnych i odpadów wielkoprzemysłowych”.

Piwnica, parter i pierwsze piętro. Prawie płaski dach z blachy. Wybetonowana alejka, prowadząca do drzwi z grubej pilśniowej płyty.

– Człowiek jest wreszcie na swoim – powiedziała Teresa i tupnęła nogą w beton.

– Tu zrobimy rabaty kwiatowe – oznajmiła babcia Maria, wskazując skąpy kawałek ziemi.

– Kupimy psa – powiedziała prosząco mała Ewa.

– Pies zniszczy kwiaty i naniesie brudu do domu – przesądziła kategorycznie babcia Maria.

Na całej podłodze położona została wykładzina z lenteksu.

– Śliczna – powiedziała Teresa.

– Praktyczna – orzekła z zadowoleniem babcia. Jan przymknął oczy i wyobraził sobie podłogę z długich, prostych sosnowych desek.

– A co z tymi schodami? – zmartwiła się Teresa. – Na razie tylko beton, a potem? Jak Jan znowu coś wygra…?

– Drewno – powiedział szybko Jan.

– Mnie beton nie przeszkadza. W bloku też schody były z betonu i co? Trzymały się przez lata – stwierdziła babcia Maria.

– Coś wymyślimy. Może sztuczny marmurek? – powiedziała Teresa.

Już nic nie wymyślili. Jan wygrał jeszcze dwa teleturnieje, ale ledwie starczyło na to, by dom wykończyć i kupić trochę mebli. Potem już nikt go nie zapraszał do telewizji, mimo że nadal się zgłaszał.

– A może zrobiłeś coś nie tak? Naraziłeś się komuś i oni cię już nie chcą? – pytała z lękiem Teresa.

– Nie – powiedział Jan. – Telewizja jest teraz dla młodych. Starych nikt nie chce oglądać.

– Masz tylko czterdzieści lat – obruszyła się Teresa. – To nie jest starość!

– Mamy nowe czasy. Dzisiaj to jest starość – powiedział Jan.

„No i nie jestem piękny. Nie udawaj, że tego nie widzisz, Tereso”, pomyślał. „Nie mam białych zębów ani szerokiego uśmiechu. Nie umiem rozbawiać publiczności, która tylko na to czeka. Jestem nietelewizyjny i nierozrywkowy. I już wcale nie chodzi o to, co wiem, tylko o to, jak wyglądam. Jestem człowiekiem bez przyszłości, spisanym na straty nawet przez telewizję. I już nikogo nie interesuje, czy wygram z telewizją, bo telewizję wszyscy kochają”.

– Siadajcie do stołu, no, co jest? Przecież święta, nie? Stół nakryty – mówi gniewnie Teresa. – Schowaj tę łapę, Złotko! Najpierw życzenia, potem jedzenie!

– Wszystkiego dobrego… Wesołego Alleluja.

– Cholera, jajko ci spadło! Stąpniesz butem, będzie plama! Wesołego Alleluja.

– Już podnoszę. Zdrowia, szczęścia… kurde, kto tak kroi jajka? Powinno być w ćwiartki!

– W ćwiartki, ale się kruszy. Przegotowane. Jajko gotuje się pięć minut, a tobie pewnie cała woda się wygotowała. Zdrowia, szczęścia, wygranej w totka.

– Wesołego Alleluja. Zdrowia, szczęścia… żeby już przyszło to pismo z „Milionerów”. I żeby zadzwonił facet z audiotele. Panie Boże, pomóż choć raz, bo na co dzień nie pomagasz. Dajesz tylko tym, co już mają. A ty pamiętaj, że nie wolno ci wychodzić z domu, bo mogą cię akurat wywołać do telefonu i wszystko przepadnie.

– Nigdzie nie chodzę. Zdrowia, szczęścia… Wesołego Alleluja.

– Ja wolę Boże Narodzenie od Wielkanocy, bo są prezenty. A wy?

36
{"b":"100386","o":1}