Литмир - Электронная Библиотека
Nieszczęścia chodzą stadami:

Maria wkracza do domu z dużą szmacianą torbą i z hukiem zamyka drzwi.

– Daj, pomogę – mówi Teresa.

– W czym? Pusta torba. No bo co jest teraz w sklepach? Tylko ocet. Żeby choć margaryna. Kawa. Cukier. A tu nic. A jak nie ma cukru, to zawsze potem jest wojna. No i mamy wojnę – oznajmia Maria i stawia na stole dwie butelki octu.

– Po co ci ocet? – mówi Teresa.

– Latem zrobi się grzybki. Dobrze, że jeszcze są te zeszłoroczne. Zjecie chleb z grzybkami. No i na co komu potrzebna była ta „Solidarność”?

– No bo wolność… – bąka Teresa.

– Po co komu wolność, jak nie ma co do garnka włożyć? – mówi gniewnie Maria. – Co jest ważniejsze? Rusz tym kurzym móżdżkiem i pomyśl. Jak nic nie można kupić, to zaczyna się koniec świata. Już się zaczął. A ten twój też… Idiota. Jak go puścili na te koncerty do Pragi, to zamiast kupić cukru za granicą, on wraca z butami dla ciebie. I buty za ciasne! Kobieta w ciąży musi jeść, a tu wszędzie tylko ocet. Za moich czasów dziewczęta go piły, żeby się pozbyć ciąży.

– Piły ocet? – dziwi się Teresa.

– Tak. I skakały. Niekiedy udało się im wyskakać bachora.

„Może trzeba było wypić ocet i skakać?”, myśli Teresa, nic bowiem nie jest tak, jak miało być. Jan cały tydzień siedzi w Krakowie, pojawia się tylko na sobotę i niedzielę, a jak wyjeżdża za granicę, to najwyżej do Pragi albo Lipska i w dodatku bez niej.

– Nie ma wolności, przecież nie dają mi paszportu! – woła Teresa ze złością.

– Tyle lat żyjesz na bożym świecie i nic nie rozumiesz. Małżeństwom nie daje się paszportów, to normalne. Jego puszczają, bo wiedzą, że wróci do żony w ciąży. Oni muszą mieć zakładnika. I mają. Ciebie z bachorem w brzuchu. Gdyby telefony działały, to on by zadzwonił i byś mu powiedziała, żeby kupił cukru i mydła. Ale nie działają, więc on kupuje te nikomu nieprzydatne bzdety. A polityką się nie zajmuj, bo nic dobrego z tego nie wynika. Kobiety nie muszą znać się na polityce, a porządne kobiety nawet nie powinny.

Nieszczęścia chodzą stadami. Teściowa patrzy na Teresę niebieskimi, czujnymi oczami i mówi:

– Miałaś wcześniej skrobanki, prawda?

– Nie miałam! – krzyczy Teresa czerwona po uszy.

– Miałaś, wiem. Nie martw się, nie powiem mu. Nie chcę, by cierpiał. On jeszcze sporo wycierpi przez ciebie, więc musi mieć siłę.

Teresa wychodzi od teściowej, trzaskając drzwiami.

– Po co ty do niej chodzisz? – pyta Maria. – Dała ci coś chociaż? Czasy ciężkie, a oni bogaci, mogła ci coś dać.

– Obrus. Dała mi obrus – mówi wkurzona Teresa.

Maria bierze obrus i uważnie ogląda w słabym świetle sześćdziesięciowatowej żarówki. o żarówki też trudno. A jak rzucą do sklepu, to sprzedają po jednej.

– Obrus z brokatu. Z haftem. Ale używany. Mogła nowy kupić.

– Gdzie? Sama mówisz, że w sklepach nic nie ma!

– Dolary. Niech da ci dolary. Na pewno mają pochowane, a dolar dzisiaj to majątek. Wiesz, jak ludzie żyją za dwadzieścia dolarów miesięcznie? Jak lordowie!

„Internowani mają warunki bytowania jak w sanatoriach”, oznajmia telewizyjny komentator w wojskowym mundurze.

– A nie mówiłam? Namącili, namącili i siedzą sobie w sanatorium, a my borykamy się z życiem – mruczy Maria. – i te wyłączenia prądu… Znowu zgasło.

Gdzie świeczki?

Maria z furią otwiera kolejne szuflady, ale świeczek nie ma.

– Co będzie, jak zaczniesz w szpitalu rodzić i wyłączą prąd? Dziecku coś się stanie…

– Niech się stanie! Nie chcę tego dziecka! To nie tak miało być! – drze się Teresa i nagle łapie ją pierwszy skurcz. Jest mocny jak trzęsienie ziemi i bardziej bolesny niż rwanie zęba. Drugi skurcz i z Teresy wylewa się bezbarwny płyn, ścieka jej po nogach, rozlewa się na podłodze.

– Wody odeszły – mówi zdenerwowana Maria, podsuwając świeczkę pod szeroko rozstawione nogi Teresy.

– Co to jest, to świństwo, co się ze mnie wylewa…? Jezu… Ohyda! To boli! – woła Teresa, nie wiedząc, czy kłaść się na tapczanie, czy pozostać na stojąco.

– Trochę za szybko. Mówiłam, że nieszczęścia chodzą stadami…

– Kuuuuurwa! Rodzę! Zrób coś! Telefony nie działają! To boli! Boli! Nienawidzę tego skurwysyna!

Maria patrzy bezradnie, potem podbiega do okna, otwiera je i krzyczy w zimową noc:

– Luuuuudzie! Ratunku!!! Kobieta rodzi! Potrzebny samochóóóóód! Jezu! Luuuudzie! Bądźcie solidarni! So-li-daaaaaar-ni!!!!!

– …a teraz wypierdalaj mi z tego domu, bo nie będę utrzymywać twojego bachora! – krzyczy Teresa do Ewy.

Radio charknęło i przemówiło głosem spikera:

– …otóż początkiem naszego świata, a razem z nim życia na Ziemi, nie było wcale potężne BIG BANG, jak sądzili dotychczas uczeni, ale wrogie zderzenie się dwóch martwych wszechświatów.

– Jutro wyjeżdżam – mówi Ewa do ojca. Jej wzrok znowu wędruje ku małej fotografii na ścianie. Porośnięta dzikim winem weranda, zatopiona do połowy w półmroku i roześmiany mężczyzna z małą dziewczynką na kolanach, ozłocony słońcem. „Światło i cień”, odkrywa Ewa. Jan wędruje za jej wzrokiem.

– Byliśmy tam szczęśliwi – mówi ona z przekonaniem.

– Tak, to możliwe. Zatem jedziesz. Ale wrócisz – Jan odzywa się po swojemu, cicho, monotonnie, w jego głosie nie słychać pytania, choć jest wątpliwość. – Wrócisz. Tu może być twój dom.

– Tak, może – przyznaje Ewa, choć wciąż nie wie, od czego to zależy.

Ono, podobno już obróciłoś się we mnie i pływasz w wodach płodowych do góry nogami, bo przygotowujesz się do wyjścia. Świat z tej pozycji może być ciekawszy, piękniejszy i bardziej normalny, więc zdziwisz się, gdy go naprawdę zobaczysz. Jak byłam mała, lubiłam stawać na głowie, wszystko wydawało się wtedy inne i obiecywało więcej, niż gdy stałam na nogach. Ale skoro pchasz się do wyjścia, to bardzo ważne jest to, co najpierw ujrzysz. Na co najpierw padnie twój wzrok? Jakie będzie to, co zobaczysz, w porównaniu z tym, co sobie wyobrażałoś przez tyle miesięcy? Rozczarujesz się? Nie, nie możesz… Nie wolno mi do tego dopuścić.

Ono, musisz przyjść na świat w pięknym miejscu. Tam, gdzie nikt na nikogo nie krzyczy, nikt nikogo nie wyzywa, gdzie słychać jedynie dźwięki łagodne i dobre. Musisz poczuć, że wszyscy ciebie chcą, że na ciebie czekają, że są już bardzo zniecierpliwieni, bo pragną, abyś jak najszybciej zobaczyło to wszystko, o czym na razie tylko słyszysz. Twoje pierwsze spojrzenie musi paść na coś, co trwa bez względu na hossy, bessy i pragnienia ludzi. Jedno jest pewne: nie możesz urodzić się tutaj, bo nie tylko nie przerwiesz żadnego łańcucha, ale włączysz się w niego jako kolejne ogniwo i będziesz trwać, jak my wszyscy, między telewizorem a stołem, między łóżkiem a kuchnią, między niechcianą pracą a nudnym wolnym czasem, między kupić a sprzedać, nie mając żadnego wyboru. Jedziemy, Ono.

Wrzesień. Cienie i światło

Pierwsza klasa jest tym razem bardziej pierwsza od poprzedniej. Ewa nigdzie się nie spieszy i jedzie okrężną drogą, przez Kraków do Warszawy. Ciemnowiśniowy wagon jest zakurzony, sprawia wrażenie, że pokonał trasę Europa-Azja, ale pociąg wydaje się jechać szybciej i ciszej. Współpasażerów jest tylko troje. Kobieta czyta kolorowe pismo, a dwaj mężczyźni drzemią z otwartymi ustami. W sąsiednich przedziałach dzwonią komórki, przez pusty korytarz niosą się głosy:

– Jadę. No tak, jadę. Przecież mówię, że jadę… Korytarzem wciąż ktoś przechodzi do toalety, zaglądając z ciekawością do przedziałów. Ewa też odbywa tę wyprawę wąskim korytarzem, w rytm natarczywego, jednostajnego stukotu i zagląda do przedziałów jak inni, zaskoczona uderzającym podobieństwem jadących. „Bieda jest różnorodna, a bogactwo podobne do siebie, bo markowe”, myśli, patrząc na garnitury mężczyzn, ich niemal identyczne krawaty, na eleganckie żakiety lub sweterki kobiet, buciki do szpica, dżinsy, gołe brzuchy i modne topy dziewczyn.

81
{"b":"100386","o":1}