Tym razem Ewa nie dąży do rozmów, zrezygnowała i kolebie się z współpasażerami, poddając się rytmowi milczącej obcości: stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk. „Jak łatwo przyzwyczaić się do tego, że nic nas nie łączy”, myśli z zaskoczeniem.
W Warszawie przesiada się na pociąg jadący do Łomży, tym razem wybiera drugą klasę. Ma uczucie, że tu ludzie są sobie bliżsi. Jeśli nie drzemią, wymieniają niezobowiązujące uwagi o pogodzie, zdrowiu i cenach, o życiu, które zawsze jest ciężkie, mówią i mówią, bardziej do siebie niż do współpasażerów, ale zanim Ewa się z tym oswoi, już znajduje się w zatłoczonym autobusie. Tym razem bliskość jadących wręcz na nią napiera, ciała o różnej tuszy i zapachu wszechobecnego potu, twarde kanty toreb, kłujące owale wiklinowych koszy, miękki dotyk wypchanych plastikowych worków. Tu nie ma nic markowego, nie ma więc dwojga tak samo ubranych ludzi.
Wysiada w miasteczku niewiele mniejszym od jej miasteczka i już wie, że do tej wsi nie jedzie nic, najwyżej traktor lub furmanka.
– Za pięć dych zaprzęgnę konia. Za mniej mi się nie opłaci – mówi flegmatycznie starszy mężczyzna z pierwszego domu na skraju drogi. Za jego plecami kłębi się gromadka dzieci w różnym wieku.
– Dlaczego pięć? – pyta Ewa. Pięć dych wydaje się jej wielką sumą. Mniej zapłaciła za dwieście kilometrów pokonanych pociągiem.
– Za tyle wzięliśmy towaru na kreskę w sklepie i do jutra musimy spłacić – mówi chłop tak, jakby to wszystko wyjaśniało. „Kreska?”, myśli Ewa. „Ta kreska oddziela głód od sytości”. W hipermarketach nie ma kresek, są jedynie skomplikowane, niezrozumiałe kody kreskowe. A tutejsza kreska jest prosta jak bieda.
– Ładna chociaż ta droga? – pyta chłopa, a on patrzy na nią nie rozumiejącym wzrokiem.
– Droga jak droga. Piach, las, jezioro i znowu piach, las, jezioro. W piachu koniowi ciężko.
Ruszają. Piach, las, jezioro i zmierzch zapadający niezwykle szybko, wraz z przymgloną kulą słońca, spieszącą się, by skryć się za horyzontem. Koń idzie ospale, Ewa patrzy na rozległe łąki, naznaczone kępami drzew, które na przecięciu nieba i ziemi czernieją i zbijają się w gromadę, na gładką powierzchnię jeziora, która wróży pogodę na następny dzień.
– Gdzie ty jedziesz z tym brzuchem? – pyta chłop bez szczególnego zaciekawienia. – i gdzie zgubiłaś mężusia?
– Przyjedzie, mąż przyjedzie – odruchowo kłamie Ewa. – Rodzina ma tam dom – dodaje kolejne kłamstwo.
W zapadającym zmierzchu wszystkie kolory spłowiały i są do siebie podobne, nawet czerwone dachy mijanych domów sprawiają wrażenie szarych.
– Las – mówi Ewa. – Jutro pierwszy raz zobaczysz las.
– Lasu nie widziałaś? – chłop uśmiecha się, a dziewczyna milczy.
Okolica gada do niej kumkaniem żab, klekotem bocianów kończących łowy na łąkach, głosami ptaków, których nigdy nie słyszała w mieście, skrzypieniem kół wozu, parskaniem konia, przeciągłym muczeniem krów czekających na udój, nagłym poszumem wody.
– Łabędzie – wyjaśnia nie pytany woźnica. – Jak spadną z powietrza na wodę, to jakby się gotowała. A teraz dużo latają, zbierają siły na jesień.
Głosów jest tu tyle i są tak różne, że Ewa nie ma ochoty na rozmowę, ale wsłuchuje się w nie i próbuje rozpoznać.
Droga rozdziela się i na krzyżówce widać napis: Jedwabne 45 km.
– Jedwabne, ooo… – mówi chłop i skręca w przeciwnym kierunku, ale ton jego głosu budzi Ewę z zasłuchania. Jej pamięć przywołuje pojedyncze słowa spikera z radia – i nagle ten obojętny, informacyjny napis na tablicy drogowej wybucha ciemnymi kolorami. Od literek „j”, „b” i „d” odrywają się iskry i mkną ku górze jak jęzory ognia. Po chwili cały napis wybucha jaskrawym, żółtopurpurowym ogniem i płonie, płonie, płonie, słychać skwierczenie drewna i jeszcze czegoś, o czym Ewa nawet nie chce myśleć. A ponad bólem, strachem i skwierczeniem ognia unosi się wstrząsające, pełne zdumienia pytanie. Umilkły ptaki, koń stąpa niemal bezszelestnie, żaby już nie rechoczą i po łąkach niesie się tylko przeciągły, nie kończący się jęk.
– Nie… Panie Boże, nie… Ono, to było dawno temu i już się nie powtórzy, na pewno się nie powtórzy, Ono, nie słuchaj… Ono…
– Gadasz do siebie, czy co? – pyta chłop i jego trzeźwy głos ucisza w jednej chwili wszystkie echa, gasi płomienie i tylko słońce krwawą kulą zanurza się coraz głębiej w jeziorze.
– Już nic, nic – mówi Ewa, oddychając głęboko. „A zatem ziemia pamięta wszystkie głosy, wszystkie dźwięki, przyjmuje je w siebie, chowa, a niekiedy na nowo je nam oddaje”, myśli. „Zapomnieć, szybko zapomnieć”, nakazuje sobie.
Z gromady oddalonych domostw coś ku nim błyska, raz, drugi, piąty.
– Co to? – pyta Ewa.
– Tam? – chłop wskazuje batem kierunek. – Dom. Największy dom w tej wsi. Piękny dom. Każdy chciałby mieć taki. W ściany włożyli lusterka, to i błyskają.
– Czyj to dom?
– Był taki jeden, na Żydach się wzbogacił – mówi obojętnie chłop.
– Jak to wzbogacił się na Żydach? – pyta nieufnie Ewa.
– Albo ich przechowywał, albo wydawał Niemcom, czy ja wiem? Niewielu pamięta, jak naprawdę było, a jeszcze mniej o tym gada.
„Zapomnieć, wyrzucić z pamięci”, myśli gorączkowo Ewa. „A może nie tak? Może właśnie pamiętać? Nie wiem, nic nie wiem… Kiedy będę wiedziała?”
Wieś przybliża się do nich, wyskakuje nagle zza piaszczystego zakrętu nad szarym jeziorem, zaczerwienionym jedynie na zachodzie od kładących się po wodzie słonecznych promieni. Do drogi szybko zbliżają się domy, niskie, długie, splątane w jedno obejście ze stodołami, stajniami, z nieregularnych kształtów podwórkami, na których miotają się psy na łańcuchach.
– Cicho, Misiek – powtarzają kobiety, podchodząc do płotów, zza których usiłują wychylić się blade kwiaty malw. „Same Miśki w tej wsi”, myśli Ewa.
Rozgląda się, trochę zdenerwowana, niepewna, czy rozpozna ten dom.
– Zapłacę. Dalej pójdę pieszo – mówi do woźnicy i pospiesznie ściąga swój plecak.
– Jak tam chceta – wzrusza chłop ramionami. Wszystkie domy są tu do siebie podobne, ale już po paruset metrach Ewa potrafi odróżnić dom miejscowych od letniska wczasowiczów; letniska są już puste, a nawet najmniejszy domek próbuje udawać to, czym nie jest – willę, rezydencję, bungalow. W ogródkach zamiast malw kwitną róże, a zamiast świerków ciemnieją cyprysy. Ewa wie, czego szuka, ale zdaje sobie sprawę, ile lat minęło i że tamten wiejski dom z werandą ocienioną dzikim winem dawno mógł zostać przebudowany lub zburzony. Zamiast malw w ogródku rosną teraz gipsowe krasnoludki, nowi właściciele mogli dobudować wieżyczki, wykuć łuki w oknach.
Miśki na łańcuchach szczekają w ślad za nią, ciekawskie kobiety mają powód, by podejść ku drodze i przyjrzeć się nieznajomej, a ona idzie wciąż dalej i szuka, pamiętając, że dom stał na skraju wsi, że za nim był już tylko las („Mogli wyciąć las i postawić wille”).
Las. I dom na skraju wsi. I weranda cała w dzikim winie. Malwy. Łąka schodząca w dół, ku jezioru. Monotonny chór żab i ostry głos pierwszego puszczyka, który obwieszcza noc.
„To tu, wiem, że to tu”, upewnia się Ewa. Tak jak myślała, dom jest pusty, niewielu letników pozostaje na wrzesień, a ten na pewno jest pusty, jeśli nadal należy do rodziny Frau Schnittke z odległej Kolonii. Ewa powoli, ostrożnie wchodzi na werandę, słysząc ciche skrzypienie zmurszałego drewna. „Okno”, myśli. „Mogę wybić okno”.
– Czego tu szukasz? – słyszy niespodziewanie. Stara kobieta pojawia się nagle za jej plecami. Podeszła tak cicho, że Ewa nie usłyszała jej kroków.
– Ja… – szuka w głowie wiarygodnego kłamstwa.
– Jestem ich kuzynką.
– Oni wszyscy z Niemiec. Tu się porodzili, ale tam żyją. Mówią inaczej niż ty, charkoczą, a nie śpiewają – stwierdza nieufnie kobieta.
– Oni kupili ten dom od moich dziadków – mówi nagle Ewa. – Przyjeżdżałam tu jako dziecko.
– Ha, więc to ty. Ty jesteś tą małą dziewczynką, co biegała tu po łące? Ile to będzie lat? – pyta kobieta.
– Piętnaście? – podpowiada Ewa z wahaniem. – Chciałam mu pokazać ten dom.