– Ono się nie rusza. Już dwa dni.
– Pięcioro mam – odpowiada kobieta. – Jedno też się nie ruszało.
– I co? – pyta Ewa.
– Musieli je wyjąć kleszczami i w trumienkę wsadzić. Mój trumienkę sam zbił, bo na takie małe szkoda pieniędzy. Muszą zostać dla żywych.
– Ono musi żyć – szepcze Ewa.
– Nie będzie tego, będzie inne. Tak bywa. Może ono nie chce wyjść na ten świat? Jedne chcą, inne nie. Bóg dał, Bóg wziął, jego sprawa – mówi spokojnie kobieta, a potem jej oczy zerkają ku Ewie z chytrym zaciekawieniem: – a może ono nie chce tak, na dziko?
Bez ojca, bez białego welonu, bez własnego dachu nad głową?
Ono wciąż milczy. Zapada następna noc i znowu ćmy tłuką się o małą lampkę na werandzie.
Nie, to nieprawda. Jesteś tam, słyszysz, tylko nie chcesz dać mi znaku. Wiem o tym. Tkwisz we mnie głową na dół i stopami do góry. Przygotowujesz się do wyjścia, choć jeszcze wciąż się zastanawiasz, czy to zrobić. Wszystkie próbujecie wyjść najpierw głową, aby w razie czego wycofać się, uciec, ale tam nie ma powrotu. Więc zrób to. Zrób. Obudź się i wyjdź. Nie dlatego, żebym się chciała ciebie pozbyć, ale ponieważ świat jest jednak tego wart, aby pobyć na nim choć przez chwilę.
Gdy już wyjdziesz, zobaczysz, że świat cię zaskoczy. Najpierw ujrzysz kolory, mnóstwo kolorów i to będzie piękne i ciekawe. Potem usłyszysz dźwięki, już nie stłumione jak dotąd, ale jasne i donośne. Powitasz je krzykiem. Niektóre kolory od razu polubisz, inne będą agresywne i niepokojące. Dźwięki podzielisz na czyste i fałszywe. Pewnego dnia odkryjesz, że wszystkie te podziały nie są proste, nie mają wyraźnych granic. Nie możesz się pogubić. Pomogą ci w tym światło i cień. Kieruj się ku światłu, ale nie bój się cienia. I uważaj, bo cienie też bywają kolorowe.
Pamiętaj, że to ty wybierasz kolory i dźwięki, w których będziesz żyć. Ja nie znam jeszcze moich dźwięków i kolorów, ale ich szukam. Może kiedyś razem je znajdziemy? Będzie nam łatwiej.
Milczysz. Ale ja wiem, że naprawdę mówisz mi, że mam rację. Ono? Ono…? ONO!
Wrzesień. Cienie
Przychodnia jest dwa kilometry od wsi i Ewa musi przejść tę piaszczystą drogę, wzdłuż osaczających ją zewsząd domów. Idzie tak, jak chodzą kobiety w ciąży, powoli, ostrożnie, przegięta do tyłu, podtrzymując rękami brzuch – jakby bez tego gestu ten wielki, nabrzmiały, żywy bęben miał oderwać się od niej, upaść na ziemię i pęknąć z rozpaczliwym hukiem.
Na podwórkach domów gdaczą kury, psy na krótkich łańcuchach wytańcowują rozpaczliwe pragnienie wolności, chude koty wylegują się w słońcu, a wszystkie okna patrzą w ślad za Ewą ciekawskimi spojrzeniami.
– Nie biegaj, bo się przewrócisz – sepleni bezzębnymi ustami ubrana na czarno staruszka, siedząca na ławce przy płocie.
Przychodnia znajduje się w pozbawionym charakteru budynku z lat siedemdziesiątych i wchodząc tam, Ewa już wie, że trafiła na zły dzień. Poczekalnia jest pusta, brzydka, odrapana, płytki PCV odpadają z podłogi, na ścianach pożółkły kafelki. Nie widać tu nikogo poza pielęgniarką w szarobiałym kitlu siedzącą przed telewizorem. Pielęgniarka pochłonięta jest oglądaniem telewizji i nie zwraca uwagi na wchodzących.
– Gdzie lekarz? – pyta Ewa, sapiąc z wysiłku, lecz pielęgniarka nie odpowiada.
– Lekarz! – powtarza dziewczyna i przyciska ręce do brzucha.
Na ekranie telewizora samolot wbija się w jedną ze ścian drapacza chmur. Unosi się dym, kłęby kurzu i buchają płomienie ognia.
„Zaraz przybiegnie Bruce Willis i zrobi z tym porządek”, myśli tępo Ewa.
Drugi samolot uderza w sąsiednią wieżę. Dym, kurz, ogień. „Jesus Christ… My God…”, krzyczy przebiegająca w kadrze statystka.
„Sam Bruce nie da rady, musi być jeszcze Eddie Murphy”, myśli Ewa i mówi głośno, błagalnie:
– Proszę pani… Ono! Ono zamilkło.
Potężna, wysoka wieża zapada się jak dziecinna zabawka.
„Teraz potrzebny jest Schwarzenegger. Zaraz się pojawi i już on im pokaże”, stwierdza odruchowo Ewa i gniewnie szarpie pielęgniarkę za ramię.
– Pani tak nie może! Pani nie wolno! Potrzebuję pomocy!
Pielęgniarka zwraca ku niej ogłupiałe spojrzenie.
– Jezusie Maryjo, Józefie święty – szepcze na jednym oddechu i znowu przykleja się całą sobą do telewizora.
Samolot pikuje w identyczny sposób jak za pierwszym razem i ponownie wbija się w drapacz chmur.
– To już było – mówi Ewa.
Drugi samolot znów uderza w drugą wieżę. Pierwsza wieża zapada się i znika w kłębach kurzu i dymu. Statyści biegną ulicą w kurzu i dymie, zasłaniając spanikowane twarze i krzyczą przekonująco: „Jesus Christ… My God…”
W Ewie powoli narasta furia i nienawiść.
– Magnetowid się pani zaciął! – wrzeszczy, szarpiąc ją za ramię.
Plecy pielęgniarki drgają, nie sposób oderwać jej od ekranu.
– Pani tu sobie ogląda horrory, tymczasem ja…- ciągnie dziewczyna, a kobieta mówi pustym, otępiałym głosem:
– To nie horror, to wszystko prawda. Prawda. Święta prawda. A jeśli tam, u nich, w tej Ameryce, dzieją się tak straszne rzeczy, to co stanie się u nas? Będzie koniec świata. Już jest koniec świata.
Samolot po raz trzeci wbija się w wieżę. Drugi przecina sąsiedni drapacz, a pierwsza wieża znowu znika z powierzchni ziemi. I wszystko zaczyna się od nowa. Ale Bruce Willis nie przybiegnie, Schwarzengger nie pomoże, nawet James Bond byłby bezradny.
– Jaka prawda? – szepcze Ewa.
– Najprawdziwsza prawda. Świat stanął na głowie i rzyga wszystkim, co w nim najgorsze. Ludzie palą się żywcem, duszą się, skaczą z pięćdziesiątego piętra na bruk – szepcze pielęgniarka.
– Więc Ono dlatego… – mówi Ewa, doznając nagle olśnienia. – Ono wiedziało. Wiedziało, jak naprawdę jest. Ono czuło, że wciąż je okłamuję, że mówię mu o świecie tylko to, co chcę – myśli głośno, a Ono milczy.
– O czym ty gadasz? – pyta kobieta i dopiero teraz naprawdę dostrzega Ewę, z jej wielkim brzuchem, z potem spływającym po twarzy, ze zlepionymi włosami. – Co tu robisz? Czego chcesz?
– Ono – mówi Ewa, wskazując brzuch. – Ono nie rusza się od czterech dni.
– To niedobrze. Lekarz będzie dopiero w czwartek. Poszukam tętna…
– Nie trzeba lekarza – mówi Ewa. – Ono po prostu nie chce się tu pojawić. Nie będzie tętna.
– Nie ma – potwierdza pielęgniarka, odsuwając głowę od brzucha Ewy. Jej wzrok znowu przywiera do telewizora. Samolot po raz kolejny uderza w pierwszą wieże i Ewa wpatruje się w małe punkciki spadające z budynku. Ludzie wyskakują z okien i jak aniołowie mkną z nieba ku ziemi. Jak długo trwa spadanie z tej wysokości? o czym zdąży się wtedy pomyśleć? Co się czuje?
Ewa odwraca się i wychodzi. Gdy jest kilkadziesiąt metrów od przychodni, pielęgniarka wybiega za nią i krzyczy od progu:
– Wracaj! Musisz jechać do szpitala! Ono jest teraz jak trucizna! Zabije cię! Wracaj, słyszysz!
Ewa idzie dalej, nie odwracając głowy.
Woda w jeziorze jest chłodna, czysta i łagodna. Ewa zdejmuje buty i wchodzi do niej wolno, jak najwolniej, czując, jak przyjazny chłód stopniowo, powolutku obejmuje jej stopy, łydki, uda.
– Bo widzisz, Ono, to jest tak… – mówi, urywając, a łabędzie na dźwięk jej głosu odpływają dalej, ale nie odlatują.
– …to jest tak, że najpierw w ogóle cię nie chciałam, bałam się ciebie i nawet wtedy, gdy już postanowiłam, że jednak ujrzysz wiosną tamto drzewo, to wciąż cię nie lubiłam.
Woda wdziera się pomiędzy jej uda i przez chwilę wydaje się zimniejsza i mniej przyjazna. Ale to złudzenie, bo już za moment, gdy obejmuje brzuch miękkim, dyskretnym uściskiem, znowu jest łagodna i podstępnie kojąca.
– …ale chciałam mieć z kim rozmawiać, bo przed twoim przybyciem nie wiedziałam, co to rozmowa.
Woda sięga Ewie do piersi i pleców, jest teraz bardzo zimna, ale gdy Ewa ochlapuje ramiona i szyję, jej temperatura wydaje się rosnąć.
– To wszystko kwestia przyzwyczajenia – oznajmia wodzie i mówi do dziecka: -…i gdy już przywykłam do tego, że z tobą rozmawiam, że to jest prawdziwa rozmowa, ty nagle milczysz. Nadal nie wiem, jak to ze mną jest, czy chodzi mi tylko o rozmowę, czy może jednak cię kocham?