Литмир - Электронная Библиотека

– Kto go kupił? – pyta Ewa, oglądając przypiętą do ojcowskiego biurka malutką, niewyraźną fotografię.

– Naprawdę kupiła go Frau Schnittke. Zatelefonowałem do niej. Ale prawo nie pozwalało Niemcom kupować w Polsce domów i ziemi, więc oficjalnie nabyła go jej polska kuzynka.

– i Frau Schnittke tam teraz mieszka?

– Frau Schnittke musiałaby mieć dziś sporo ponad sto lat. Myślę, że przyjechała tam może raz albo dwa, obejrzała z dołu pokoik na facjatce, bo pewnie już nie dała rady wyjść na poddasze, schody były zbyt strome. Może posiedziała na werandzie, jak siadywali jej dziadek i ojciec, a potem wróciła do siebie, do Kolonii i umarła. Może jej dzieci sprzedały ten dom, bo tylko dla niej miał on wartość, wartość pamięci. Dla nich była to mała mazurska rudera. Nie wiem. Jeśli jutro masz iść do pracy, to idź spać. Ja też idę rano na pocztę.

– Nie pytasz, po co mi te pięćset złotych?

– Nie brałabyś ich bez ważnego powodu.

– Mama ci mówiła?

– Mama mówi różne rzeczy. Nie ze złej woli. Jest nerwowa.

– Dlaczego? – pyta Ewa i po raz wtóry uświadamia sobie, że pyta ojca o coś, o co wcale nie chce pytać. I nie chce słyszeć jego odpowiedzi:

– Chyba we wszystkim ją zawiodłem.

Ono… Podobno słyszysz, no to posłuchaj: nie lubię cię. Jesteś kijanką, która pływa we mnie, jak w brudnym stawie. Jesteś jak pijawka, która chce wyssać ze mnie wszystko, co było dotąd moje. Tylko moje. Jesteś czymś obcym, czego nie chcę. I jesteś już stanowczo za duże, a w dodatku chcesz nadal rosnąć, chcesz rozpychać się w moim brzuchu. Jeśli to prawda, że słyszysz, to pamiętaj, że od czwartku nie będziesz nic słyszeć. Nic. I nigdy nie zobaczysz faunów tańczących na zielonej łące.

28 albo 29 lutego 2001

Gdzie schować dwa i pół tysiąca? Gruby zwitek banknotów, głównie po dziesięć, dwadzieścia i pięćdziesiąt złotych. „Tyle urywała sobie co jakiś czas z zakupów. Niewiele”, myśli Ewa.

– Taka kupa forsy, musisz uważać, wiesz, jak wszędzie kradną – denerwuje się Teresa.

Ewa bierze pieniądze i dzieli na dwie równe części. Jedną chowa do majtek, a drugą za biustonosz.

– Chodź ze mną. Boję się – mówi do matki.

Teresa ma ochotę wrzasnąć: „A kurwić się nie bałaś?!”, lecz coś ją powstrzymuje. Może twarz córki, nagle zbiedniała i brzydka, przypominająca jej własną sprzed lat? Może pamięć o słowach własnej matki, które brzmiały dokładnie tak samo i do dziś bolą?

Słowa matki:

…więc kurwić się nie bałaś, a skrobanki się boisz? i pomyśleć tylko, że żyjemy dla nich, harujemy dla nich, ze zmęczenia przewracamy się na twarz. Gdy są malutkie, chodzimy z nimi do piaskownicy. Są trochę większe i prowadzimy je do szkoły, trzymając za rękę, żeby się nie bały. Potem idziemy do Pierwszej Komunii, a jeszcze później mamy iść z nimi na skrobankę!? a więc chował człowiek toto na kurwiszona?!

„No nie! Bez przesady! Nigdzie z nią nie pójdę i zaraz powiem, co o tym sądzę. Takie mnóstwo forsy, Boże mój. Pewnie i tak bym nigdzie nie pojechała, no bo Paryż… Jaki Paryż, dla kogo Paryż?! Ale zawsze mógł człowiek chociaż pomarzyć, a teraz nawet tego już nie będzie”, myśli Teresa, lecz znowu patrzy na poszarzałą twarz córki i powstrzymuje odruch gniewu.

– Nie mogę – oznajmia. – Sąsiedzi zwróciliby uwagę, że idziemy gdzieś razem w dzień powszedni. Przecież nigdy razem nie chodzimy. Każdy by pomyślał, że dzieje się coś niezwykłego. A co może być niezwykłego w takim mieście jak nasze? Skoro to nie niedziela i nie msza, to gdzie możemy iść razem, jak nie na skrobankę? Dasz sobie radę. A jak już będzie po wszystkim, to nie wychodź od razu, tylko posiedź tam chwilę, bo będzie ci się kręcić w głowie. Pomyślą, że jesteś pijana albo co. Posiedź, poczytaj kolorowe pisma, w takich gabinetach zawsze są kolorowe pisma. Kiedyś była tylko „Przyjaciółka”, a dziś, o rany, setki pism! Skąd oni je biorą? Mnożą się jak króliki…! i nic się nie bój. Dadzą ci zastrzyk, będziesz myśleć, że gdzieś odlatujesz albo się zapadasz i szybko uśniesz, a jak się obudzisz, to wszystko znowu będzie w porządku. Ani to nie boli, ani nic, trochę pokrwawisz i do jutra przejdzie.

– Skąd wiesz? – pyta Ewa, patrząc podejrzliwie na matkę. – Skąd ty tak wszystko o tym wiesz?

Matka czerwieni się.

– Miałaś kiedyś taki zabieg? – docieka córka.

– Nie, no skądże – obrusza się matka. – Nigdy w życiu! i nie czerwienię się. Zrobiło mi się gorąco.

– Może masz klimakterium? – stwierdza złośliwie Ewa. – Czytałam w jednym z tych twoich pisemek, że wtedy są uderzenia gorąca albo zlewne poty. Masz zlewne poty?

– Jakie klimakterium?! Jakie zlewne poty? Dam ci w mordę, to zrozumiesz, co za głupoty opowiadasz! – krzyczy matka. – Ja mam dopiero czterdzieści lat!

– Czterdzieści jeden. To dużo – mówi bezlitośnie Ewa. – No powiedz? Miałaś skrobankę?

– Nie! Nigdy! w takiej porządnej rodzinie jak nasza, nikt nigdy w życiu…

– Mamo… Będzie mi łatwiej.

– To jest jak wyrwanie zęba, mówiłam ci.

– I rwałaś kiedyś tego zęba?

– Jak ma ci być łatwiej… Tak. Raz.

„Dwa razy, dwa. Raz przed tobą i raz przed Złotkiem. A Złotka w ogóle miało nie być”. Matka odwraca się do niej plecami. Puszcza kasetę z Presleyem i zaczyna przestawiać talerze w kredensie. Ewa patrzy na nią w zamyśleniu.

„Biustonosz odciska się jej w fałdach tłuszczu. Ma dopiero czterdzieści jeden lat, a wygląda na pięćdziesiąt, dlaczego? Nie chcę tak wyglądać w jej wieku”.

Plecy matki drgają. Ewa niepewnie podchodzi i zagląda jej w twarz.

– Płaczesz…

– Gdy pomyślę, że on nigdy nie słyszał tej piosenki…

– On? Może to była ona?

– Na pewno on. Czułam – szlocha matka. – Wciąż chciałam jeść kiszone ogórki i kwaszoną kapustę, a wtedy jest chłopiec. Jak wolisz czekoladę, to rodzi się dziewczynka.

– A jak masz apetyt na jedno i drugie? To wtedy co? Obojnak? – pyta przekornie Ewa. – Bo ja chcę jedno i drugie. I wiesz co… on mógłby nie cierpieć Presleya.

– A ja bym mu dała na imię Elvis – pociąga nosem matka.

„Jezu, biedny dzieciak”, myśli Ewa.

– I on nigdy nie widział naszego miasteczka.

– Sama mówisz, że nie ma czego oglądać – mruczy Ewa.

– Ani rzeki, lasu, łąki…

– Przecież nie lubisz lasów, łąk i rzek, ty wolisz wielkie miasta, w których nigdy nie byłaś – przypomina Ewa.

– No tak – mówi matka, pociągając nosem i ocierając dłonią łzy.

– A co tata na to, że mu wyskrobałaś małego Elvisa?

Matka nagle prostuje się z błyskiem w oku:

– Ty myślisz, że ja zawsze byłam taka gruba i miałam czterdzieści lat? i jedyny, który na mnie poleciał, to twój tatuś?

– Więc to z kimś innym – mówi wolno Ewa, czując w swoim głosie niezrozumiałą wrogość.

– No, co ty… Ja tylko tak, żeby cię uspokoić, żebyś się nie bała. Nie, nie było nikogo innego. Słowo. I nie wpadnij na pomysł rozmawiania o tym z ojcem, bo zrobisz mu przykrość. Przecież znałaś babcię Marię! Już ona by mi dała, gdybym ośmieliła się puścić przed ślubem! a Jacek to była tylko taka niewinna, szczeniacka miłość.

– Jacek – powtarza Ewa.

– Yhm… No, idź już, bo się spóźnisz. Dobrze schowałaś forsę?

– Do majtek i biustonosza.

„Jacek?… Oczywiście, wyskrobała mu Elvisa i teraz płacze. Pewnie gdy byli razem z tym Jackiem, to sobie puszczali Presleya. I dlatego ona go teraz tak słucha i słucha. Ale tacie nie powiem. Nic. Nigdy mu nic nie mówiłam. Nawet gdy byłam całkiem mała”.

Nic:

mama jest piękna jak macocha z bajki o królewnie Śnieżce, opalona, w złotożółtej sukience, a czubki palców ma unurzane w krwi, która zastygła na paznokciach w postaci emaliowych kropli.

– A pana żona gdzie? – pyta, uśmiechając się do obcego mężczyzny; mała Ewa widzi, jak uśmiech spływa z jej krwistych, szerokich warg i falującym ruchem złotej rybki z akwarium płynie ku ustom obcego pana. Pan oblizuje się nerwowo. „Chce mu się pić?”, myśli mała Ewa.

22
{"b":"100386","o":1}