Литмир - Электронная Библиотека

– One chcą cukierka, a ty papierosa – stwierdziła stanowczo siwa kobieta.

Jej wnuk i córka nadal przyglądali się im z życzliwym uśmiechem.

– Nie, one nie chcą cukierka – powiedział Jan po polsku i bez zdziwienia stwierdził, że Niemcy go zrozumieli. Teresa, o dziwo, też. Teresa zawsze była łakoma. Jednak tym razem nawet mała Ewa na słowo „cukierek” nie wyciągnęła odruchowo ręki.

Milczeli i patrzyli na siebie nawzajem, taksujące, uważnie.

– Umiesz czytać? – spytała Jana stara Niemka.

– Jawohl – bąknął, trochę oszołomiony.

Wyjęła z torebki białą wizytówkę i wręczyła mu, patrząc z ciekawością, co z nią zrobi. Wziął ją fachowo, w dwa palce, przybliżył do oczu. Adela Schnittke – Köln. Coś w tym jego ruchu dawnego studenta akademii muzycznej, jeżdżącego za granicę na konkursy i gromadzącego wizytówki, wzbudziło wreszcie jej czujność, gdyż nagle powiedziała:

– Jesteście… – szukała właściwego słowa i nie znalazła. Nagle jednak przeszła z poufałego „du” na grzeczne „Się”.

– Jesteście letnikami, nie miejscowymi, prawda? a tu był mój Heimat, proszę pana… Mój prawdziwy, rodzinny dom. Na górze była mała facjatka i tam był mój pokoik. Biały. Z małym balkonem – oznajmiła, podnosząc głowę i patrząc w stronę, gdzie z dziurawego dachu sterczał przechylony komin, a dalej było już tylko niebo. – Dach był z gontu – dodała. – z mojego okna widziałam całe jezioro. A od strony drogi była weranda. Siadywali na niej mój ojciec i dziadek. Werandy też nie ma… Czy pozwoli mi pan zobaczyć dom od środka? Chciałam go pokazać córce i wnukowi, bo sama go doskonale pamiętam. Widzę go. Widzę nawet czerwone wino na werandzie – dodała.

Nie było żadnej werandy, a dzikie wino w pełni lata było zielone. Ale Jan miał uczucie, że ona widzi nawet lekką jak obłok smugę dymu z dziadkowej fajki.

– Tak, chodźmy do środka – powiedział grzecznie. Teresa i mała Ewa ruszyli za nimi. Jan nie miał pojęcia, dlaczego odczuł potrzebę złożenia obietnicy:

– Dopiero remontujemy dom. Ale zrobię wszystko tak, jak pani mówi. Facjatka… biały pokoik z balkonikiem na piętrze… weranda i dzikie wino. Czerwona dachówka… może być? Bo o gonty trudno.

Przytaknęła ruchem głowy i usiadła na podsuniętym, koślawym krześle. Jej córka i wnuk przysiedli na polowym łóżku.

– Mieszkamy teraz w Kolonii. Mój syn ma tam fabrykę. Jest prezesem – powiedziała z dumą stara kobieta.

Jan zrozumiał, że daleko odeszła od małego domku w niewielkiej pruskiej wiosce, ale chciała go pokazać córce i wnukowi. Wojna oszczędziła jej rodzinę, a los był łaskawy. Mimo to pragnęła, aby bieda, z której wyszła, była ładniejsza.

– W tej wsi była karczma, kowal, rymarz, poczta, posterunek policji…

– Już tego nie ma. Nic tu nie ma. Zdemolowali. Rozkradli – powiedział Jan. – Bo tutaj był PGR – dorzucił, jakby to miało wszystko wyjaśnić.

– Tutaj wszyscy utrzymywali się z roli i z rybołówstwa. Żyli dostatnio, naczelnik poczty jeździł samochodem, a my bryczką. Nie śmierdziało, bo szamba były kryte. Jezioro było uregulowane i pływały boje – ciągnęła Niemka, patrząc niewidzącym wzrokiem przez okno.

– Jezioro teraz samo dba o siebie – powiedział Jan, lecz ona nie zrozumiała.

Zapadło milczenie i stara Niemka wciąż patrzyła na jezioro, przez okno z pękniętą szybą, poprzez obojętne na zmiany ustroju malwy i zmurszały płot. Jej córka i wnuk rozglądali się po pustym, zniszczonym pokoju, z dwoma krzesłami, polowym łóżkiem i kulawym stołem. Z sitowia, które wypełzało z dziur w suficie, wyszedł pająk i pracowicie tkał kolejną sieć.

– Zrobię kawy – zaproponowała Teresa i stara Niemka zrozumiała, gdyż odparła:

– w moim wieku nie piję kawy. I nie podróżuję. Chciałam tylko zobaczyć to wszystko przed śmiercią.

– Aberrrr Grrrossmutterrrr… – powiedział twardym niemieckim akcentem jej wnuk i Jan pomyślał, że ten miękki zaśpiew w jej wymowie pochodzi zapewne z tego jeziora, z szumu ptasich skrzydeł, z aksamitnego trzepotania ciem, zanim spłoną w żarze żarówki.

Jej córka przez cały czas nie odzywała się, uśmiechała się tylko niepewnie i nieśmiało i Jan poczuł z nią powinowactwo dusz.

Gdy odjeżdżali, Teresa z Janem i małą Ewą jeszcze długo machali im dłońmi na pożegnanie, stojąc na drodze, na którą wyszedł też miejscowy sąsiad.

– Ło matko… oni tu wrócą, wrócą, wrócą, ale już nie będą takie grzeczne – zamruczał chłop, a Jan pomyślał, że nie chce mu się tłumaczyć meandrów skomplikowanej geopolityki.

W domu, na polowym łóżku, leżała niewielka, skórzana damska torebka. Znalazła ją mała Ewa.

– o rany, patrz… zostawili – powiedziała Teresa i otworzyła misterny zamek.

– Nie ruszaj – powiedział Jan, ale już było za późno. Z torebki wypadł gruby zwitek niemieckich banknotów i jakieś dokumenty.

– Chryste, ale szmal – westchnęła Teresa. – Ile by można za to kupić?

– Dużo – odparł Jan. – u nas bardzo dużo. u nich pewnie mniej.

Teresa z kolejnym głębokim westchnieniem wepchnęła zwitek z powrotem. Przez moment jakby się wahała, ale po chwili zatrzasnęła zameczek, a torebkę odłożyła wysoko na starą szafę.

– Cukierków tam nie ma – powiedziała z żałosnym uśmiechem.

W Janie coś drgnęło i na moment odżyła w nim dawna fascynacja siłą, z jaką Teresa kochała życie i tą wybuchową mieszanką jej zalet i wad.

Byli ciekawi, kiedy Niemcy wrócą po pozostawioną, bezcenną torebkę. Nazajutrz rano, gdzieś koło szóstej, gdy jeszcze spali, obudziło ich hamowanie auta, ostre, z rozpaczliwym piskiem opon, a potem przyciszone głosy. Malwy za oknem częściowo je tłumiły, a poranny śpiew ptaków i słaba znajomość obcego języka utrudniały zrozumienie słów. Ale jedno z nich było oczywiste i pojęła je nawet Teresa: – Polizei.

To słowo wypowiedział obcy, gruby głos, z pasją, z niechęcią, z wrogością. Jan domyślił się, że pochodzi on od milczącej wcześniej, zażywnej kobiety w średnim wieku, tej, z którą poczuł powinowactwo dusz. „Powinowactwa dusz nie istnieją”, uświadomił sobie nagle.

Podszedł cicho do okna.

– i co zrobi policja? w dodatku to ich policja, nie nasza. Jak udowodnisz, że zostawiliśmy to właśnie tutaj? – pytała stara, siwa Niemka.

– Gdy ich nie postraszysz, nigdy nie oddadzą. Widziałaś ten ich brudny zlew? i te szklanki po musztardzie, z których piją herbatę? – z naciskiem przekonywała córka.

– Nie wyglądali na takich – szepnęła stara dama.

– Ostrzegali nas, że oni tu wszyscy kradną, pamiętasz?

– To letnicy. Chyba wykształceni.

– Ale nędzarze jak reszta, a ja mam tam wszystkie nasze marki i paszporty! i twoje dokumenty z Prus! – mówiła zażywna kobieta. Jej głos kłócił się z jej nieśmiałym wyrazem twarzy.

Jan sięgnął po torebkę, a potem wziął ze stołu wizytówkę: Adela Schnittke – Köln. Nieogolony, w zmiętej piżamie nie pierwszej świeżości, wyszedł na drogę, podnosząc obie ręce tak wysoko jak wcześniej stara Niemka, gdy krzyczała: „Ich habe keine prezent!” w jednej ręce trzymał torebkę, w drugiej wizytówkę.

Niemcy stali na drodze, koło auta i patrzyli, jak ku nim idzie. Wyciągnął dłoń z torebką, która od razu znalazła się w rękach kobiety o grubym głosie. I wcale się nie zdziwił, gdy ta najpierw dyskretnie ją uchyliła, a dopiero potem obdarzyła go niepewnym, spłoszonym, miłym uśmiechem. Jan bez słowa podał wizytówkę starszej pani.

– To było dla pana – powiedziała ona.

Wzruszył ramionami i schował do kieszeni mały, kremowy kartonik.

„Czy ona nie rozumie, że chcę o niej zapomnieć?”, pomyślał, ale nie był pewny, czy chce. Znał doskonale ich muzykę. W jej dziwnej perfekcyjności krył się romantyzm, czasem nawet sentymentalizm. „Polifonia”, pomyślał. „Polifonia jest bardzo ludzka”.

– Danke schön – powiedziała energicznie zażywna Niemka w średnim wieku. Trzasnęli drzwiami auta tak mocno, że bociany z gniazda u sąsiadów poderwały się do lotu.

Chłop z sąsiedztwa podszedł wolno do płotu i spytał ciekawie:

– Dali chociaż marki? Albo paczkę z prezentami? Dom sprzedali cztery lata później, gdy Ewa miała dziesięć lat. Na facjatce już bielał mały pokoik, a późną jesienią nowa, drewniana weranda czerwieniła się od dzikiego wina. Pieniądze za dom wzięli jego rodzice. „Teresa je przepuści, a i tak musimy wam pomagać”, powiedziała matka.

21
{"b":"100386","o":1}