Литмир - Электронная Библиотека

– Nasze Mazury – mówi z radością. – a prawie o nich zapomniałam.

Znowu wpatruje się w tę niewielką, amatorską fotkę. „Tata się na niej śmieje. Więc kiedyś umiał się śmiać?”

– To tam szukaliśmy faunów – mówi tata i powoli, niepewnie się uśmiecha.

„Nadal umie. A gdy się uśmiecha, wydaje się większy, wyższy, młodszy”, myśli Ewa.

– Mazury… nasz stary, wiejski domek. Dlaczego babcia Irena go sprzedała? – pyta.

– Nie mieliśmy pieniędzy. A twoja babcia dokładała do budowy naszego domu, gdy nie udało mi się wygrać teleturnieju.

Ewa wciąż wpatruje się w malutkie zdjęcie.

– Przypominam sobie – mówi. – Chodziłeś ze mną po lesie. Płoszyliśmy łabędzie na jeziorze, bo chcieliśmy usłyszeć dźwięki, jakie wydają ich skrzydła w locie. Mówiłeś, że to jest muzyka. Pokazywałeś mi ćmy i nie pozwalałeś bać się nietoperzy i pająków.

– Są pożyteczne. I piękne – bąka ojciec.

– Bardzo lubiłeś tam jeździć. Ja też. Dla mnie Mazury to weranda z dzikim winem, na której się bawiłam, jezioro z łabędziami, ćmy i pająki. No i fauny. Fauny na łące. A dla ciebie?

– Frau Schnittke – mówi niezrozumiale tata.

– Że co? – pyta Ewa. – Co to jest to „frałsznit…” Jak powiedziałeś?

– Frau Schnittke, ale to nieważne – powtarza tata i dodaje: – Jezioro było codziennie inne i chyba to w nim najbardziej lubiłem. Kochałaś je, gdy byłaś dzieckiem. Mówiłem ci, że fauny chodzą się tam kąpać nocą. Chciałaś, żebyśmy poszli je obejrzeć. Uparłaś się, więc wziąłem cię nad jezioro o północy. Ale faunów nie było. Płakałaś.

Frau Schnittke:

rodzice Jana kupili starą chałupkę na Mazurach z myślą o synu i wnuczce i zaczęli szukać miejscowej „złotej rączki”, która mogłaby ją tanio wyremontować, o co w latach osiemdziesiątych nie było łatwo. W sklepach nie było kołków, gwoździ, śrub, wapna, a cement można było kupić dopiero po złożeniu podania w gminie. Żeby zbudować sławojkę (z oryginalnym serduszkiem w drzwiach – dlaczego akurat z serduszkiem, tego nikt nie wiedział), trzeba było przekupić pracownika tartaku, który pozwolił zajechać traktorem z przyczepą i nakładł do niej pospiesznie dwa kubiki wybrakowanych desek. Więc remont zrobili byle jak, byle najtaniej – i musiało wystarczyć.

Jednak ten dom, choć ponad stuletni i rozsypujący się, zbudowany nie z pustaków czy cegły, lecz z wielkich głazów spajanych gliną, nie odnawiany od lat, wciąż bronił się przed deszczem, śniegiem, mazurskim wichrem – i samotnością. Gdy Jan po raz pierwszy wszedł w jego niski próg, miał uczucie, że dom ucieszył się z jego obecności.

Trzeba było odnowić dwa zrujnowane pokoje i kuchnię, sień i stajnię – w której powstały później dwie kolejne letnie izby – a mimo to Jan z Teresą i malutką Ewą już spędzili tam wakacje. Rodzice Jana niechętnie – uważając, że dom jeszcze nie jest gotów do zamieszkania – jednak dali im klucze.

– …pod warunkiem, że uprzątniecie ogród – powiedzieli, patrząc nieufnie na Teresę, która ich zdaniem miała dwie lewe ręce do roboty, a ręce Jana trzeba było chronić, te wąskie, duże i długie dłonie pianisty, z palcami o rozstawieniu powyżej oktawy.

– Nigdy nie polubię tej rudery – mówiła Teresa, patrząc na opadające ze ścian tynki, na wyłażące z sufitu siatki z sitowia, na krzywą kamienną podłogę w sieni i wykoślawione małe okienka.

Dom z zewnątrz był jeszcze brzydszy niż w środku, dziwnie niski, długi, z zardzewiałym dachem, z rozpadającym się płotem. Ale Jan i mała Ewa widzieli tylko żywe, zmieniające się barwy jeziora, malwy, które kwitły w ogrodzie, nie dając się pożreć chwastom i słoneczne światło, które wpadając do środka, rozświetlało cieniutkie pajęczyny, zawieszone niemal w każdym kacie, tkane uparcie, wciąż od nowa przez niewidocznych lokatorów.

– Nienawidzę pająków – powtarzała ze wstrętem Teresa. – Gdyby twoi starzy pomyśleli, to daliby nam forsę na wakacje w Grecji, zamiast wyrzucać pieniądze na tę ruderę.

– Kiedyś ten dom, odnowiony i piękny, będzie dla Ewy – mówił Jan, a Teresa tylko prychała:

– Ewa będzie miastowa jak ja i nie zniesie wsi dłużej niż przez tydzień.

Jan, instruktor w ognisku muzycznym, miał dwa miesiące wakacji. Poza sezonem szkolnym dzieci nie chciały przychodzić na lekcje fortepianu, traktując to jako katorgę, porównywalną z lekcjami matematyki czy historii. Dom kultury zamierał w lecie i Jan miał mnóstwo czasu, by przygotować się do kolejnych teleturniejów.

– Tutaj jest świeże powietrze i lepiej będzie mi wszystko wchodzić do głowy – wymyślił argument, który mógł zatrzymać Teresę na tej mazurskiej wsi; Teresę bojącą się nie tylko pająków, ale i krów idących drogą, brzydzącą się żab, których chór rozlegał się donośnie co wieczór i ciem wpadających do pokoju, ledwie zaświecili gołą żarówkę przy nie zasłoniętych oknach. – Zabij to świństwo…! Zabij! – wrzeszczała wtedy. Jan czuł, że mała Ewa nie powinna patrzyć na ponurą agonię tych niezwykłych nocnych motyli, ale wstydził się przed żoną, zatem posłusznie, tłumiąc wewnętrzny sprzeciw, zabijał je, jak kazała, za pomocą zwiniętej „Trybuny Ludu”. A jednak czasem, zanim ostatecznie rozgniótł miotającą się ćmę, zdążył wyszeptać córce do ucha: „Patrz… patrz, jaka śliczna… zobacz kolor i wzór jej skrzydeł”.

To wtedy, w czasie tych pierwszych mazurskich wakacji – które później Teresa usiłowała skrócić do minimum lub zmusić Jana, by sprzedali dom – na Mazury zaczęli przyjeżdżać Niemcy.

– Przecie tu byli kiedyś Prusacy. Jeżdżą, bo chcą odebrać swoje – ostrzegł Jana miejscowy chłop, dodając w trzeciej, grzecznej osobie: – Niech nie puszczają Szwabów do środka, bo będzie nieszczęście. Cukierka niech wezmą, będzie dla dziecka, papierosy i marki też, paczki, jak dają, niech też biorą, ale od domu wara.

Pewnego dnia pod ich chałupką zatrzymał się elegancki, srebrny, zachodniej marki samochód. Pierwsza wysiadła z niego stara dama w jasnym, siwym trenczu i z włosami w takim samym kolorze, zza kierownicy wyskoczył młody chłopak, a z tyłu wygramoliła się zażywna kobieta w średnim wieku. („Babcia, córka i wnuk”, pomyślał Jan).

Teresa, ubrana w stary dres, wybierała z ziemi w ogrodzie kawałki gruzu, śmieci, szkła i wrzucała do wyszczerbionego wiadra. Jan w podartych dżinsach obłupywał łuszczące się warstwy tynku, aby odsłonić naturalny kamień, a mała Ewa, siedząc wprost na mokrej ziemi, budowała zamki z błota. Wszyscy troje odwrócili się i zapatrzyli w niespodziewanych gości.

Siwa dama obrzuciła ich spojrzeniem i szybkim gestem uniosła obie ręce w górę, jakby działając na komendę „Hande hoch”. Idąc prosto na nich, wciąż z tymi uniesionymi rękami, powtarzała donośnie, stanowczo i ostrzegawczo:

– Ich habe keine prezent… Ich habe keine prezent!

– Co ona mówi? – spytała Teresa.

– Mówi, że nie ma prezentu – odparł machinalnie Jan, rejestrując mimochodem, że kategorycznej deklaracji starej damy towarzyszy grzeczny, sympatyczny uśmiech zarówno jej, jak i córki oraz wnuka.

– Jakiego prezentu? – zaciekawiła się Teresa.

– Prezent? – mała Ewa powtórzyła dobrze znane sobie słowo, kojarzące się ze świętym Mikołajem, gwiazdką, czekoladopodobnymi cukierkami i szeleszczącym, błyszczącym papierkiem.

– Guten Morgen – powiedział odruchowo Jan i dorzucił: – Oni chyba myślą, że spodziewamy się od nich prezentu.

– A spodziewamy się? – spytała niepewnie Teresa.

– Nie. Nie spodziewamy się – odparł Jan z nieznaną sobie stanowczością w głosie.

– To czemu o nim mówią? – spytała znowu Teresa.

Stara Niemka zaczęła coś opowiadać, wskazując na dom. Słaba niemczyzna Jana wystarczyła, by pojąć, że ona, dziś osiemdziesięcioletnia emerytka, urodziła się tu i mieszkała przez piętnaście lat, zanim wyjechała w głąb Niemiec, by się kształcić.

– Chcesz cukierka? – indagowała siwa pani.

– Danke schön – odparł, patrząc na nią i zastanawiając się, co właściwie ma zrobić.

20
{"b":"100386","o":1}