Литмир - Электронная Библиотека

– Ciiiiiisza – szepcze Ewa. – Ten dom nie ma swojego głosu. Milczy i męczy się. Niedobre jest takie milczenie. Przydałaby się jakaś pszczoła.

Zdziwiona, stwierdza, że brakuje jej Bacha, sączącego się gdzieś zza ściany, a nawet rozfalowanego głosu Presleya, który dobiegałby z dołu, z kuchni; wolałaby, żeby ten dom mówił choćby głosem telewizora, ale on w ogóle nie mówi, kryjąc swoje tajemnice.

W nocy długo nie może zasnąć, a gdy już zapada w męczący rodzaj pół snu i pół jawy, wydaje się jej, że klamka cichutko się porusza, potem otwierają się drzwi, a kobieta wchodzi bezszelestnie i staje nad nią, wpatrując się w nią długo, z chorobliwym natężeniem. Wreszcie znika, a wtedy Ewa zasypia. Śni się jej donośny, nieokiełznany śmiech Manueli, który trzęsie jej łóżkiem, podłogą pokoju, potem całym domem.

– Nie chcę… Nie chcę, żeby śniła mi się telewizja, wystarczy jej tyle, ile w dzień, to i tak za dużo – mówi Ewa i nie wie, czy powiedziała to we śnie, czy sama do siebie, gdyż właśnie się obudziła i słońce wpada do pokoju przez szyby tak czyste, że wydaje się, jakby okna nie miały szyb. „Żeby chociaż jedna plamka, jedna żywa plamka”, myśli, wychodząc z pokoju.

Na schodach spotyka kobietę, która niesie koszulę, błękitne dżinsy i kolorowe bokserki.

– Śniadanie na stole – mówi cicho. – Niosę mu ubranie, on co dzień musi mieć świeże, wyprane, wyprasowane. Jest alergikiem, ma uczulenie. A śniadanie jada w łóżku, zostało mu to z dziecinnych lat. Bardzo to lubi.

„Tak, on ma uczulenie”, myśli Ewa. Choć śniadanie jest estetycznie podane – kolorowe kubki, talerzyki, miseczki na musli, mleko w dzbanku, gorące parówki pod błyszczącym przykryciem, soki, parująca kawa z ekspresu – Ewa czuje, że w ogóle nie jest głodna. Powoli, łyżka za łyżką, przełyka musli, zdziwiona jego smakiem (znała tylko płatki owsiane, rozgotowane przez matkę na papkę, a to musli jest z orzechami, miodem, z czekoladowymi kulkami i owocami).

Obok nakryć na stole leży ozdobny album. „Fotografie”, myśli Ewa. „Chce, żebym je obejrzała”. Więc odkłada łyżkę, z hałasem odsuwa miseczkę i powoli przewraca kolejne strony ze zdjęciami. Tu jest ta kobieta, ale o wiele młodsza – i przytulona do niej mała dziewczynka w bluzce z koronkami. Trochę większa dziewczynka, w aksamitnych spodenkach i pelerynce, trzymana troskliwie za małą rączkę. Bal maskaradowy? Dziewczynka ma włosy w lokach, jest przebrana za motyla, na plecach powiewają jej wspaniałe, tiulowe skrzydła, wyszywane cekinami i rozpięte na lekkim stelażu.

– Motyl? – przypomina sobie Ewa.

– Tak, motyl – słyszy za sobą łagodny głos i aż podskakuje z wrażenia. Nie słyszała kroków ani otwierania drzwi, szeptała tak cicho, że mogło usłyszeć tylko Ono. Ale ta kobieta usłyszała. „Czy ona przypadkiem nie słyszy też, jak Ono we mnie się porusza? Nie chcę, ona nie ma prawa”, myśli gniewnie Ewa.

Już właściwie wszystko wie, mimo to pyta: – Nie ma tu zdjęcia jego ojca. Chciałabym zobaczyć, czy są podobni.

Kobieta chwilę milczy, a potem mówi:

– Odszedł. Odszedł dawno temu. Porzucił syna. Stracił do niego prawo. Usunęliśmy jego fotografie. Nie, Andrzej nie jest do niego podobny. Jest moim synem. Tylko moim.

Wychodząc na ulicę, Ewa przystaje na chwilę i oddycha głęboko, ale w wypielęgnowanym ogródku już rozkwitły kwiaty i wokół roznosi się ich natrętny, mocny zapach. „Trujące”, myśli z niepokojem. Na szczęście podjeżdża Andrzej i Ewa z ulgą wdycha zwyczajny smród spalin. Jednak gdy jej wzrok pada na zielone renault, odruchowo cofa się i niemal wpada na równiutki, zbudowany z kamienia i drewna płot. Ono wykonuje salto w jej brzuchu i Ewa na moment traci oddech.

– No, wsiadaj – mówi Andrzej, patrząc na nią zdziwiony.

– Nie – odpowiada w pierwszej chwili, ale zaraz opanowuje się i siada na przednim siedzeniu.

„Tu mnie nie było, byłam tam, z tyłu”, myśli. „I to auto pachnie teraz całkiem inaczej, inaczej, inaczej”, powtarza sobie, usiłując stłumić lęk. „Nie ma wyziewów alkoholu, smrodu papierosów, zapachu mojego strachu i mojej kretyńskiej nadziei. To jest inne auto, więc uspokój się, idiotko”.

Biała firanka znowu się porusza, ale auto odjeżdża, zanim Ewa może się upewnić, czy to wiatr, czy ręka tamtej kobiety.

– To tylko kawałek, trzy kilometry – mówi Andrzej i patrząc na drogę, mówi cicho: – Proszę cię, nie zostawiaj mnie. Wróć. Będzie nam razem dobrze, zobaczysz.

– To nie ja. To Ono. Ono zdecyduje – odpowiada Ewa niepewnie.

Ono wyspało się, najadło, zdążyło ponownie zrobić salto aż śniadanie podeszło Ewie do gardła i nasłuchuje teraz uważnie ich rozmowy. Ma zaciśnięte dłonie, zmarszczone brwi, nie kopie, ale wciąż słucha. „Ono już wie”, myśli Ewa. „Ono wie, że to nie on”.

– Wyjedziemy stąd. Sama wybierzesz miasto. Mam pieniądze, więc obojętne, gdzie pojedziemy, wszędzie damy sobie radę – powtarza natarczywie Andrzej.

Ewa milczy.

– Słyszałaś o Arkadiusie? – pyta on nagle, a ona ze zdziwieniem kręci głową. – No wiesz, tyle o nim piszą w gazetach… Też jest z małego miasta, a teraz mieszka w Londynie. Jest sławnym projektantem mody. Widzisz, gdy się czegoś bardzo chce… Ale najpierw trzeba się wyrwać. Ja mam dopiero dwadzieścia pięć lat, przede mną całe życie, tylko muszę… No, muszę… wiesz…

– Wiem – stwierdza Ewa z powagą. Pociąg słychać już z oddali, niepotrzebny jest ten warczący głos z megafonu, nie wiadomo, męski, czy damski. Wagony są szare od kurzu, a szyby brudne.

– Nie tu, tylko tam. Pierwsza klasa to te czerwone przedziały – mówi Andrzej.

Stoi na peronie i patrzy za nią. Jest coraz mniejszy i coraz bardziej bezradny.

Ono, niedobry jest brak miłości i niedobry jej nadmiar. Ponieważ jeszcze nie wiem, czy cię kocham, to wciąż mam szansę nauczyć się, jak to zrobić, żeby tego uczucia było w sam raz. Aby go było tylko tyle, żebyś czuło się wolne i aż tyle, żebyś chciało być ze mną. Tylko tyle, żebyśmy oboje wiedzieli, że poza nami jest jeszcze mnóstwo innych rzeczy godnych uwagi i aż tyle, żebyśmy pojęli, że te inne rzeczy będą piękniejsze, gdy będziemy je razem poznawać. I żebyśmy się zawsze nawzajem słyszeli i mówili do siebie, patrząc sobie w oczy, a wchodząc do domu, żebyśmy głośno tupali, wtedy nasze nogi będą sobie mówić: „Tak, to ja, oto jestem”.

Czerwiec. Pociąg. Miasto

Pojemnik na śmieci jest zapchany i przy każdym ruchu pociągu wysuwają się z niego kartony po sokach, butelki po wodzie, zgniecione kubki po kawie. Mały chodniczek na środku przedziału jest wystrzępiony na brzegach i brudny od butów setek pasażerów. Białe szmatki na wezgłowiach są sprane do szarości i nieświeże. Tylko wiśniowy plusz sześciu siedzeń jest miękki, choć gdy przyłoży się do niego głowę, pachnie kurzem, nikotyną i środkami chemicznymi. „A ja wierzyłam, że pierwsza klasa to naprawdę pierwsza klasa”, myśli z żalem Ewa, szukając śladów luksusu, który kojarzył się jej z tym pojęciem.

Z kąta koło drzwi, spod długiego trencza zawieszonego na haczyku, wystają długie męskie nogi w dżinsach i glanach. Koło anonimowych nóg przycupnęła zakonnica o pomarszczonej twarzy, kontrastującej ze świeżą, sztywną bielą welonu; trzyma czarną walizeczkę, mocno przytulając ją do habitu. Miejsce naprzeciw Ewy zajmuje starszy, nobliwy pan, koło niej siedzi kobieta w średnim wieku, z telefonem komórkowym przy uchu.

– Nie… Tak… Tak… Nie… – mówi kobieta, a jej głos zlewa się z rytmicznym, pulsującym stukotem kół na szynach: „tak-tak-tak… nieeee… tak-tak-tak… nieee…”

Koło kobiety z komórką siedzi dziewczyna w widocznej ciąży, ubrana w luźną, elegancką sukienkę.

„Więc jest nas dwie. Jeden przedział i dwie kobiety w ciąży”, dziwi się Ewa. Wzrok dziewczyny przywiera do skrawka gołego brzucha Ewy, do jej ciasno opiętych dżinsów, potem wędruje ku rękom. „Szuka obrączki”, myśli Ewa i czeka, kiedy tamta odwróci głowę. Odwraca i wyjmuje z torby kolorową gazetę.

56
{"b":"100386","o":1}