Nie pamiętam śmierci babci Marii. Babcia Maria umierała w szpitalu. Poprzedniego dnia powiedziała, żeby jej przyniesie domowy kompot, bo ten szpitalny smakuje jak pomyje. Przyniosłyśmy go z mamą. Babcia już go nie wypiła. Jej śmierć zawarła się pomiędzy apetytem na kompot a jego niewypiciem. Nie wiem, jak wyglądała ta śmierć. Zamknęła oczy i usnęła? a może krzyczała: „Zawróćcie mnie stamtąd!” – ale nikt jej nie słyszał? Nie, nie pamiętam śmierci babci Marii.
Pamiętam za to śmierć kota Patrycji. Zamruczał, gdy go pogłaskałam. Chciałam go schwycić i przytulić. Wymknął się, pobiegł na trawnik. Był ciepły, lekki i zwinny, mimo starości. Prawie nic nie ważył. Rozmawiałyśmy o Grubym, o dyskotece, o koleżankach i ciuchach, a kot spał na trawniku. Spał…?
– Patrz, jak nieruchomo leży – powiedziała Patrycja.
– Tak, dziwnie nieruchomo – odparłam i poszłam ku niemu. „Zaraz cię schwycę”, pomyślałam.
Kot miał szeroko otwarte oczy. Gdy go dotknęłam, nie poruszył się. Jego futerko sterczało, napuszone, jakby czegoś się wystraszył. „Wreszcie wezmę cię na ręce”, ucieszyłam się i podniosłam go. Był ciężki. Bardzo ciężki.
Śmierć jest ciężarem. Dlaczego? Ciało po śmierci powinno być lżejsze o dusze, która z niego ulatuje. A jest na odwrót. Być może, że gdy żyjemy, nasza dusza swobodnie fruwa koło nas, nie dotykając ziemi. Niekiedy odlatuje i nie wraca, a my stajemy się ludźmi bezdusznymi. Za to gdy oderwiemy się, choćby na moment, od tych wszystkich powszednich, ziemskich spraw, od awantur w domu i w pracy, od pieniędzy, od kolejnego odcinka telenoweli – jesteśmy bliżsi naszej duszy. Nasze myśli fruną gdzieś wysoko, wysoko, razem z mą, nie ma dla nich granic ani końca.
Po śmierci dusza nie wie, co ze sobą zrobić, jest osamotniona wylękła, bezdomna. Więc wraca do naszego ciała. I stajemy się nagle ciężsi – o całe nasze życie, o wszystkie nasze policzone i niepoliczone grzechy i wreszcie o rozpacz duszy, ze już nigdy i nigdzie nie uleci.
Ono, oderwij czasem oczy od ziemi, gdy już na me) się pojawisz. Goń swoją duszę. Łap ją i leć.
Sierpień. Światło i cień
– Pojadę do Krakowa. Może ci coś kupić? Jakąś płytę?
Ojciec patrzy na nią niebieskimi oczyma, w których czai się popłoch i dziecięce zdziwienie.
– Nie masz pieniędzy.
„Mam”, myśli Ewa. „Wojtek przysłał mi pięćset złotych, Andrzej list i kolejny tysiąc. I ja tę forsę wzięłam. I jeszcze wezmę. Wezmę wszystko, co mi dadzą. Dlaczego miałabym nie brać?”
– Mam. Mam pieniądze – mówi głośno.
– Nic mi nie kupuj, ale zrób coś dla mnie – mówi cicho Jan. – Będziesz w Krakowie krótko, ale spróbuj w niego wejść, poczuć go. Usłyszeć. Usiądź na skraju fontanny na Rynku Głównym i wpatrz się w wieżę Mariacką, tę z koroną. Nie tak zwyczajnie, jak patrzymy na coś, co mijamy, więc trochę od niechcenia, ale trochę z uwagą. Nie patrz na tę wieżę, jak uczestnik turystycznej wycieczki, głowa w prawo, głowa w lewo, tu mamy obiekt z piętnastego wieku, a tam jest wiek siedemnasty. Usiądź przy fontannie, spróbuj się wyłączyć i patrz uważnie, długo, najpierw z dołu do góry, potem na niebo, tak by na jego tle zobaczyć złotą koronę i potem znowu powoli, powolutku schodź wzrokiem w dół, wzdłuż ciemnych ceglanych murów, ku wielkiej drewnianej rzeźbionej bramie. Ja tak robiłem, gdy mieszkałem w Krakowie jako student. Codziennie przechodziłem przez Rynek i widok wieży nieodmiennie mnie przyciągał…
– …ale ja już byłam w Krakowie, ze szkolną wycieczką. Wiem, jak wygląda wieża Mariacka – mówi niepewnie Ewa. Nie wybiera się tam, by zwiedzać. Jedzie dowiedzieć się, co nastąpiło po „ponieważ”. Adres pisarki znalazła w książce telefonicznej.
– Nie szkodzi, że wiesz – mówi Jan. – Na pewno nigdy się jej nie przyjrzałaś. Wycieczki szkolne nie patrzą na nią w ten sposób, w jaki chciałbym, żebyś spojrzała. Albo w ogóle na nią nie patrzą. Rzucają okiem od niechcenia i biegną oglądać sklepy, kramy w Sukiennicach, karmić gołębie, kupować precle i pokemony.
Jako dziecko wychodziłem na tę wieżę. Liczyłem schody, było ich dwieście dwadzieścia dwa, najpierw kamienne, potem drewniane, a idąc, wyglądałem przez malutkie, wąskie okienka, miały biało-żółte, witrażowe szkło. A gdy już się tam wspiąłem, z samej góry, na wprost, widać było Wawel. I gdy patrzyłem ponad miastem ku zanikowi, zapominałem o czasie, myślałem o tych, którzy żyli tam kiedyś i patrzyli stamtąd na wieże i myślałem o tym, jakim ułamkiem chwili jest nasze życie. Co mamy zrobić, aby nadać mu jakieś znaczenie? Idź potem ulicą Grodzką na Wawel. Stań koło katedry i zapomnij na chwilę o bieżącym czasie. Tam jest łatwiej. Tam to się udaje. I tylko tam. Gdy staniesz przy zamkowym murze, znów zobaczysz wieżę Mariacką. I pomyśl, że zamek i wieża tak patrzą na siebie od wieków. I nadal będą patrzyć. Świat się zmienia i musi się zmieniać, to normalne, ale muszą być jakieś stałe, niezmienne punkty odniesienia. Jakieś dowody na to, że naprawdę istnieje ciągłość, że to ona nadaje sens naszemu przemijaniu. W Krakowie to widać, tam się splata przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Wiesz, że gdyby nie ten wypadek z ręką, pewnie mieszkalibyśmy w nim na stałe, tam byłby nasz prawdziwy dom w tej chorej dolinie Wisły, gdzie rzadko świeci słońce, często są mgły i wilgoć. Nie ma piękniejszego miasta.
– Nigdy o tym nie opowiadałeś. Złamałeś rękę, ale kiedy, w jaki sposób? – pyta Ewa, bo nie chce rozmawiać o zabytkach, nigdy ich nie lubiła i nie wie, czy potrafi spojrzeć na stare miasto tak, jak ojciec.
– Tańczyłem rock and rolla z twoją mamą – mówi Jan cicho.
– Tańczyłeś rocka… o rany, przecież ty chyba nie umiesz tańczyć! – Ewa bezwiednie wybucha śmiechem.
Wyobraźnia podsuwa jej wizję dużej, grubej matki i skaczącego wokół niej drobnego, chudego ojca. Jest to dość groteskowe, śmieszne i nieprawdopodobne.
– Nie umiem tańczyć, tak. Nie umiem i nigdy nie umiałem. Czasem myślę, że to jakiś rodzaj kalectwa, bo człowiek powinien tańczyć, jego ciało jest do tego stworzone.
Człowiek powinien tańczyć:
Jan muzyk doskonale czuł rytm Szopenowskich walców, mazurków, czuł zmienny, porywający rytm wielkich koncertów fortepianowych Rachmaninowa i Griega, symfonii Wagnerowskich, sonat Beethovena. Nie czuł rytmu rock and rolla, który opanował wszystkie taneczne sale, nie miał pojęcia, jakim cudem dziewczyny w swoich opiętych spódniczkach niemal fruwają w powietrzu, wyrzucane w górę zwinnymi rękami partnerów, których uda naśladowały ekwilibrystykę Elvisa Presleya, spazmatyczną i pełną nie tajonej erotyki, nie rozumiał, dlaczego te pary tańczą na parkiecie tak, jakby na oczach setek świadków prowadziły wstępną grę miłosną. Wszyscy wtedy chodzili do kina, wszyscy trenowali przed lustrem ruchy, rytm, przegięcia. Jan i Teresa zawsze siadali blisko parkietu – tak chciała Teresa – i nie rozmawiali, gdyż w ogłuszającym huku muzyki było to niemożliwe i nie o to chodziło, bo Teresa na swoim krześle podrygiwała całym ciałem, wspaniałym ciałem dwudziestojednoletniej dziewczyny (nikt wtedy nie słyszał o anoreksji, dziewczyny miały piersi, biodra, wypukłe pośladki, wąskie talie, nogi podobne do butelek szampana, uda szersze od łydek, a więc mnóstwo miejsca na to, by położyć na tym ciele rękę i poczuć je). Teresa chciała tańczyć, była jedną z najlepszych tancerek w swym mieście, jej ciało wyrywało się do rocka, ale nikt nigdy jej nie prosił. Miała męża, dziecko, mąż studiował w Krakowie i nie było go przez cały tydzień. Przez ten tydzień chłopcy czatowali na nią na ulicy, gdy szła na spacer z dzieckiem lub do sklepu na zakupy; przez ten tydzień udawało im się czasem pochwycić ją na skwerku, objąć w cienkiej talii i pocałować znienacka w szyję (sprawiała wrażenie, że na to czeka, że tego potrzebuje), ale gdy przyjeżdżał mąż, trzymali się od niej z daleka, posyłając tylko spojrzenia i uśmiechy.