– Hej! Hej! Hej, sokoły!
– Proszę wyjąć tę wódkę spod stołu i nie dolewać do oranżady, ja wszystko widzę!
Nocą, gdy gasiliśmy światło, słyszeliśmy, jak szumi morze i mieliśmy cudowne sny.
– Ciszej tam! Ludzie chcą spać!
– Kłócą się i kłócą, prawie co noc!
– To dom FWP, a nie wasz własny!
A nazajutrz wszystko zaczynało się od nowa i tak przez dwa tygodnie, prawie za darmo. Życie jak w bajce.
– A jak jest dzisiaj nad morzem? – pyta Złotko.- Tak samo, tylko trzeba płacić – mówi Teresa.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Właśnie tego nie rozumiem. Za Gierka nie płacono i było w porządku. A dziś za wszystko chcą pieniądze. Za wszystko.
Teresa wtula głowę w poduszkę Złotka, a jej tłuste plecy drgają. Poduszka staje się mokra od łez słonych jak Bałtyk.
– Mamo? Dlaczego płaczesz?
– Bo już nigdy nie pojadę na wczasy FWP. Nigdy. Bo już nie ma FWP. I tata nie zagra w „Milionerach”. Wciąż nie ma listu z Telewizji, nie ma i nie będzie, oni tam wolą innych, takich jak Ibisz, jak Gulczas, jak Hubert Urbański, a nie jak nasz tata… Śpij. Niech ci się przyśni morze. Jak będziesz grzeczna, to za rok wezmą cię na kolonie dla biednych dzieci. I zobaczysz morze. Zobaczysz. Ciekawa jestem, czy dalej kopią grajdoły… a gdy już pojedziesz, to mi opowiesz – szepcze Teresa, a łzy wsiąkają w poduszkę.
Tej nocy Teresa nie słucha już Presleya, ale Ich Trojga. Gdy ich odkryła, kupiła kasetę i poczuła, że do nich lepiej się płacze. Nie śpiewają w obcym języku, więc znaczenia słów nie trzeba się domyślać, ale mówią jasno i po prostu: „wstań i powiedz, nie jestem sam…”, można to za nimi powtórzyć, można zamienić to na łzy i tęsknotę za chwilą w której kaowiec, dmuchając jej w szyję, szeptał: „Teresa… Teresa… Jesteś najpiękniejszą dziewczyną turnusu… Teresaaaaaa…”
– Efwupe – mówi ze szlochem Teresa, gdyż już nie pamięta imienia kaowca i ten skrót w magiczny sposób go zastępuje. – Efwupe…
Padał deszcz i ten dom był bardziej ponury niż zwykle. Staruszkowie wydawali się człapać ciężej i wolniej. Współlokatorka babci zniknęła, pojawiła się nowa, która siedziała tak samo nieruchomo jak tamta, wpatrzona w okno, choć rozpościerał się za nim wciąż ten sam widok na zdewastowany park.
Babcia już nie opowiadała o swojej szkole, nie nasłuchiwała młodych głosów z przeszłości, nie czuła tamtych emocji, powoli gubiła wspomnienia.
– Jesteś – powiedziała. – To dobrze, bo nie mam czasu. Coś złego dzieje się z czasem. Strasznie się kurczy. I dziurawi się jak ser. Pamiętam to, co było tydzień temu, ale nie wiem, gdzie położyłam okulary, a czasem zapominam, jak ma na imię żona mojego syna.
– Teresa – podpowiedziała Ewa, a w oczach babci pojawił się nagle obcy, intensywny blask.
– Teresa, tak, oczywiście – szepnęła, biorąc Ewę za rękę i patrząc jej prosto w oczy. – Teresa? Słuchaj… Nigdy nie byłam dla ciebie dobra, wiem o tym.
Ewa usiłuje uwolnić rękę. Nie chce być swoją matką, na pewno nie akurat nią, ale oczy babci robią się jeszcze bardziej niebieskie i patrzą z taką rozpaczą, że Ewa nagle mówi:
– Tak, to ja, Teresa. I nie masz racji. Byłaś dla mnie dobra.
– Nie byłam. Ale kochasz mojego syna? Zawsze kochałaś, prawda? – pyta babcia z taką nadzieją, że nie sposób jej zaprzeczyć.
– Kocham – szepcze Ewa. „Tak, tato, kocham cię”.
– i wyszłaś za niego za mąż, bo dostrzegłaś to, co w nim dobre i piękne, prawda?
– Tak – mówi Ewa.
– I nadal to widzisz?
– Widzę.
– Teresa, byłam dla ciebie niedobra, nie umiałam ci wybaczyć. Jemu też nie wybaczyłam, bo mnie zawiódł. Myślałam, że to przez ciebie. Ale może tak miało być? Może właśnie taki los był dla nas przewidziany? Dzięki temu narodziły się Ewa i Złotko, a wkrótce przyjdzie na świat kolejne dziecko. Może taka ma być cena? Może musi rodzić się wiele dzieci, po to, by pojawiło się to jedno jedyne, które coś odmieni i znowu będzie można mówić, że świat nie jest zły.
– Tak – potwierdza Ewa, a błękitne oczy babci nagle nabierają bystrości; jej usta układają się w chytry, niedobry uśmieszek; kapeluszowa babcia nagle przypomina babcię Marię.
– Teresa, ale ja wiem… Ty miałaś apetyt na jego sławę i pieniądze i gówno dostałaś – chichocze Irena i odpycha rękę Ewy. Odwraca się do niej tyłem, zasłania twarz chudą, pomarszczoną dłonią.
Ewa nachyla się nad nią, głaszcze szczupłe, przygarbione plecy, szepcząc: „Babciu… babciu…” Babcia ponownie się odwraca i patrzy na nią jasnym, przytomnym wzrokiem, z mądrym uśmiechem starej czarownicy.
– Ewa… Przyszłaś. To dobrze. Miałam niedobre sny. Chciałam uporządkować w snach jawę, ale to chyba niemożliwe.
– Masz nową lokatorkę – mówi Ewa.
– Tak. Tamta umarła. W nocy. We śnie. To dobra śmierć.
Ewa układa na stoliku dwa banany, dwie pomarańcze i czekoladę, lecz starsza pani patrzy bez zainteresowania.
– Słuchaj, Ewa, to ważne: zostawiam ci trzydzieści pięć tysięcy. Wiem, to niewiele, ale jak się uprzesz, to ci wystarczy na rok, tobie i dziecku. Ale musisz w ciągu tego roku coś ze sobą zrobić, wymyślić własny sposób na życie, nie czekać, aż ktoś ci coś da, ale sama brać. Uczciwie brać.
– Babciu, ty żyjesz. Chcę, żebyś żyła – mówi Ewa odruchowo, lecz równie odruchowo liczy w myślach tamte pieniądze. Na co wystarczą? Na jak długo? Trzydzieści pięć tysięcy to niewiele, a zarazem bardzo dużo. – Może pojadę do większego miasta? – mówi z wahaniem. – Kraków? Warszawa?
Babcia nagle się uśmiecha, jest znowu sobą, kapeluszową babcią w doskonałej formie i jej wargi opadają w dół w ironicznym uśmieszku:
– Czy to ważne, gdzie oglądamy telewizję? w Warszawie, Krakowie czy tu? Myślisz, że tam ją oglądają mądrzej? Nie miejsce jest ważne, ale człowiek. Zrób coś ze sobą, nie z miejscem.
– Tak – mówi Ewa niepewnie.
To miejsce miało korytarze pomalowane żółtą olejną farbą, wypełnione było zapachem lizolu, gotowanej kapusty, cuchnących ubikacji, niedomytych starych ciał, samotnej beznadziei.
– Moja babcia jest chora – powiedziała Ewa do pielęgniarki w recepcji.
– Starość to choroba – odparła lakonicznie tamta, nie podnosząc oczu znad książki. Za jej plecami cicho grało RMF FM; pachniała tania woda toaletowa; książka opowiadała dzieje polskiej Bridżet Dżons, energicznej rozwódki poszukującej kolejnego partnera. – Dobre – uśmiechnęła się radośnie pielęgniarka, szeleszcząc obiecująco kartkami powieści.
– Nie, to niemożliwe. Starość to starość. Nie choroba – powiedziała z rozpaczą Ewa. – a moja babcia myli mnie z mamą.
– Oni wszyscy mylą wszystkich. Normalka.
Radio chrząknęło i powiedziało miękkim głosem: „Hinduiści podpalili pociąg z muzułmanami jadącymi z religijną pielgrzymką. Spłonęło żywcem pięćdziesiąt sześć osób. W pizzerii w Jerozolimie zginęło szesnaście osób, a trzydzieści zostało rannych po wybuchu bomby, przytroczonej do zamachowca-samobójcy. Koniowi jadącemu z Polski do Włoch z transportem przeznaczonym na rzeź uwięzła noga między deskami i przewoźnik odciął ją siekierą…”
Pielęgniarka ściszyła radio i powiedziała, pokazując okładkę:
– Przeczytaj to. Bardzo przyjemne. Lubię takie. Można się uśmiać. Też jestem po rozwodzie i wiem, co znaczy być bez mężczyzny. – Postukała palcem w okładkę i dodała: – Kup koniecznie. Życiowe.
– Moja babcia… – zaczęła Ewa, a pielęgniarka jej przerwała:
– Starość nie radość – i wróciła do lektury.
Ono, jak mam ci opowiedzieć o śmierci? Nie chcę, ale przecież ona także jest częścią świata, na którym się pojawisz. Czy będę mówić ci tylko ogólniki i banały, z których jednak nic nie wynika? o nieuchronności przemijania i potrzebie pogodzenia się z tym? a co ja o tym wiem? Nic. A może przemijanie właśnie budzi bunt? a rzekoma harmonia jest wyciem pełnym rozpaczy?
O śmierci codziennie mówi radio, telewizja i piszą gazety, ale mówią o niej tylko w nieczułych liczbach: zginęło tylu i tylu ludzi od bomb, od strzałów, w katastrofach samochodowych, samolotowych i kolejowych, z ręki drugiego człowieka i od żywiołów. Statystyka – i przyczyny. o śmierci jednego, konkretnego człowieka, który po prostu umiera w łóżku, wspomina się najwyżej w nekrologu. No bo cóż można napisać o takiej śmierci?