Литмир - Электронная Библиотека

– Wygrał! – woła Ewa z furią.

– Przecież nie mamy tego czerwonego samochodu – dziwi się Złotko.

– Wygrał – powtarza z uporem Ewa. Nagle, ku własnemu zdumieniu, zaczyna chichotać.

Teresa patrzy na nią, marszczy brwi i na jej twarzy pojawia się cień uśmiechu. Wyciera łzy, ale uśmiech powoli rośnie, z kącików ust przenosi się na całą twarz. Teraz śmieją się już obie, patrząc na siebie z nagłym zrozumieniem.

– …a gdyby tak powiedział: „Jak to? Nie wie pan? Przecież to Linda! Linda napisał Quo vadis?!” – Ewa znowu parska śmiechem, a Teresa, wciąż chichocząc, opada na kanapę.

Złotko, choć nie wie dlaczego, przyłącza się do nich, ale zaraz przestaje się śmiać i mówi z dorosłą miną zmartwionej kobiety:

– Ale nie mamy samochodu. I pieniędzy.

Teresa poprawia na sobie szlafrok, starannie zakładając jego poły. Przeczesuje ręką włosy i oblizuje wargi czubkiem języka. Jej wyrazista twarz poważnieje, a rysy twardnieją:

– No, to musisz znaleźć tego faceta, Ewa. Musisz. Rozumiesz?

– Rozumiem – mówi Ewa.

Ono… Kopiesz mnie lub masz czkawkę. Albo chcesz być balonem, nie znając praw fizyki. Wszystko w środku mi się przewraca i tańczy. A może to ty tańczysz, Ono? Lub przeciwnie: bijesz piąstkami po moim brzuchu, tam, od środka. Bo nie lubisz telewizora, wiem. Gdy go oglądam, to mocno zaciskasz powieki, mocniej niż zazwyczaj.

Teraz posłuchaj… Jutro ruszymy w drogę. Ale wcześniej pójdziemy na tamto podwórko i zobaczymy bezlistne drzewo. Bo już poznamy, czy to jest kasztan, brzoza, czy może dąb. Obiecałam ci kiedyś, że to zobaczysz. Dotrzymam słowa.

Ono? Dziwne… Nauczyłoś mnie dotrzymywać słowa. A nigdy nie wydawało mi się to ważne ani trudne. A przecież jest trudne. I już to umiem.

Maj. Kasztany

– Ach, to pan – powiedział naczelnik na widok Jana i postukał długopisem w biurko. – Żona mówiła mi, że podobno wylosowano pana w audiotele i nie wiedział pan, kto napisał Quo vadis? Czy to możliwe?

Jan patrzy na naczelnika w schludnym, ciemnym garniturze, z lśniącymi smugami od prasowania, na jego srebrzysty długopis, na precyzyjny porządek na jego biurku i mówi:

– Tak, tak… To możliwe.

Naczelnik lekko czerwienieje i stwierdza gniewnie:

– No, ale przegrać taki samochód, to chyba niemożliwe!

Jan zastanawia się chwilę i odpowiada:

– Niemożliwe, ma pan rację.

Naczelnik znowu stuka długopisem o biurko i mówi: – Ja wiem, połączenie telefoniczne panu siadło. Te nasze telefony… Niech pan się trzyma.

Jan zamyśla się i odpowiada po chwili:

– Trzymam się.

– Bo widzi pan, jak się czegoś nie ma, to się nie ma, ale jak się mogło to mieć i się nie ma, to zawsze jest gorzej – mówi naczelnik i dodaje: – Aha, w tym roku komputeryzacji jeszcze nie będzie. Samorząd jest wciąż za biedny. Niby to lepiej, bo nikogo nie muszę zwalniać, ale jak my będziemy wyglądać w oczach Europy i świata? My i nasze miasto…? Aha, na kogo będzie pan głosował? Przecież we wrześniu wybory…

– Nie wiem – mówi Jan.

– Nie wie pan? Jak to pan nie wie? Nie wie pan, kto napisał Quo vadis? i nie wie pan, której partii można zaufać? Nie wie pan? a przecież to się samo narzuca! – i naczelnik patrzy na niego z podejrzliwą niechęcią.

Jan kiwa głową i idzie do swojego biurka w głębi sali.

Kiedyś była to sala widowiskowa domu kultury. Ale domy kultury stały się zbędne, nie ma na nie pieniędzy, w każdym razie nie w takim mieście jak to.

Jan wyjmuje pieczątki i układa papiery, listy i przesyłki w kolejności, w jakiej należy przybijać na nich pieczęcie.

– Bach! – rozlega się tępe, głuche uderzenie, a Jan zastanawia się, dlaczego ci, co naśladują ten dźwięk, używają miana jego ulubionego kompozytora.

– Bach! – pieczątka uderza po przesyłkach, tym samym niemelodyjnym i niemiłym bębnieniem.

– Bach! – odpowiada biurko, a Jan nagle zastyga: „Coś się stanie… Już coś się stało. Coś się stało z Ewą”.

– Idziesz sobie – mówi matka, patrząc, jak Ewa pakuje plecak. – Wiesz, że nie możesz wracać bez niego? Dziecko musi mieć ojca, a w najgorszym razie alimenty.

– Idę, ale to nie tak. To inaczej – odpowiada Ewa. „Jaki ten plecak mały, jak niewiele w nim rzeczy, jak niewiele mam. Kilka par majtek i rajstop. Biustonosz na zmianę, sweter, spódniczka, druga para spodni… Śmieszne. Za to po raz pierwszy w życiu mam coś naprawdę swojego, coś, co jest cenne, czego nie można kupić za żadną kasę. Mam to, choć wciąż nie wiem, czy dobrze zrobiłam i czy tego chcę”.

– Takie młode matki jak ty są strasznie głupie – obwieszcza Teresa, patrząc ponuro na córkę. – Nic nie wiedzą o dziecku i bardzo szybko myślą tylko o tym, żeby podrzucić je matce albo teściowej, potem płynie czas, dziecku wyrzyna się pierwszy ząb, a one go nie widzą. Dziecko wypowiada pierwsze słowo, a one go nie słyszą. Dziecko po raz pierwszy siada, one o tym nie wiedzą. A potem, gdy stawia pierwsze kroki, mówi „mamo”, „tato”, śmieje się, one dziwią się, jak ten czas szybko zleciał i szukają zmarszczek na swojej twarzy. Pewnego dnia odkrywają, że to wszystko im uciekło, że nie wiedzą, jak to się stało, że z niemowlęcia wyrósł ktoś, kto chodzi, mówi, myśli i nagle uświadamiają sobie, że to już nie wróci, że coś straciły i już tego nigdy nie odzyskają…

Ewa patrzy uważnie na matkę. Po raz pierwszy od bardzo dawna Elvis Presley nie akompaniuje ich rozmowie, nie zagłusza jej, a matka mówi bardziej do siebie niż do niej. Matka odkrywa coś, o czym sama nie wiedziała.

„Ono, ty uczysz czegoś moją mamę, a więc ktoś tak mały jak ty może uczyć innych. Dorośli myślą, że wszystko wiedzą lepiej, a często okazuje się, że to nieprawda”, myśli Ewa i głośno mówi:

– Dlatego urodziłaś Złotko, choć ja już miałam sporo lat, prawda?

– Co? – pyta Teresa i patrzy zdziwiona. Potem wzdryga się, przez jej ciało przechodzi dreszcz tak widoczny, że Ewa pyta:

– Zimno ci? Zadrżałaś.

– Śmierć koło mnie przeszła – uśmiecha się blado Teresa i myśli: „Panie Boże, przebacz”.

Złotko:

babcia kapeluszowa, matka Jana, choć jeszcze nie przekroczyła sześćdziesięciu pięciu lat, po śmierci męża zaczęła starzeć się tak szybko, że dostrzegli to sąsiedzi. „Mamusia znowu zostawiła odkręcony gaz i wyszła, na szczęście ludzie poczuli”, raportowała sąsiadka, telefonując do Teresy. „Wzywaliśmy straż pożarną, bo mamusia spała, a tam na piecu garnek się palił i dymu było tyle, że zaczadziłaby się, biedna kobieta, ale sąsiad zaalarmował”, donosiła inna. „Pana matka nie umiała trafić z kościoła do domu. Odprowadziłem biedaczkę…”, donosił telefonicznie dawny znajomy rodziców Jana. „Coś musicie zrobić z panią doktorową, bo kobieta mądra i w ogóle, ale stanowi zagrożenie dla całej kamienicy”, informował usłużnie inny sąsiad, gdy przyszli odwiedzić babcię Irenę.

Teresa widziała popłoch w oczach Jana, gdy dochodziły do nich kolejne wieści, ale choć nic już nie miała przeciw babci Irenie, obojętnie przyjmowała zaniepokojenie sąsiadów. Wciąż tkwiły w niej słowa jej matki: „Ona nami gardzi. Ona się wywyższa. Też mi jaśnie pani, z nosem zadartym do góry, a niby w czym ona od nas lepsza? Gdybyś miała z nią mieszkać, to weszłaby ci na głowę i słowa byś nie mogła powiedzieć we własnym domu”.

Teresa miała świadomość, że jej matka jak zwykle widzi niebezpieczeństwo nie tam, gdzie ono jest naprawdę. Teściowa nie tyle jej nie lubiła, ile patrzyła na nią tak uważnie, jakby chciała przeniknąć na wylot, a co gorsze, Teresa czuła, że jej się to udało. „Ona wie”, myślała, zanim jeszcze zdarzył się wypadek z ręką Jana. Niechęć Teresy do teściowej rosła więc z upływem czasu. „Ona wie”, powtarzała sobie, choć nie określała nigdy tego, co teściowa wie.

Teresę już dawno niepokoiła myśl, że będą zmuszeni wziąć teściową pod opiekę, a zatem zabrać pod swój dach z tego dużego, opustoszałego mieszkania w starej kamienicy przy rynku, zwłaszcza że chciała je odzyskać dawna właścicielka. A potem przyszedł wylew, z którego matka Jana wprawdzie wyszła dość szybko, ale już nie ta sama. Już wtedy wymagała opieki.

41
{"b":"100386","o":1}