– Ścisz ten telewizor! – drze się Teresa i roztrzęsiona, gorliwie powtarza do słuchawki: – On idzie! Mąż już idzie! Już jest na schodach!
– JAK PANI WIE, GRAMY o SAMOCHÓD. ALE MUSIMY ROZMAWIAĆ z PANEM, a NIE z PANIĄ. NASZ KOMPUTER WYLOSOWAŁ MĘŻCZYZNĘ. I PROSZĘ ŚCISZYĆ TELEWIZOR!!! – powtarza prezenter huczącym głosem.
Teresa odkłada słuchawkę i rzuca się do Ewy, wyrywając jej pilota z ręki. W pierwszej chwili mylą się jej przyciski i wzmacnia dźwięk jeszcze bardziej. Teraz od głosu prezentera już trzęsą się ściany, lada moment runą jak mury Jerycha – i przerażona Teresa ścisza dźwięk całkowicie. Prezenter, pozbawiony głosu, nagle maleje na ekranie, kurczy się i porusza ustami bez słów, tylko jego uśmiech jest wciąż tak szeroki jak uśmiech wilka przebranego za babcię z bajki o Czerwonym Kapturku.
Teresa znowu łapie za słuchawkę.
– Już idzie… Mąż idzie! Idzie! No chodźże, idioto… Tak, tak… To on telefonował do audiotele, tak.
Ewa odrobinę wzmacnia głos i przysuwa ucho do monitora. Jej wzrok pada na schody. Tata schodzi powoli, powolutku. Coraz wolniej. Zaraz przystanie i ten film się urwie.
– Pospiesz się! – krzyczy Teresa do Jana i przepraszająco mówi do słuchawki: – Już idzie, idzie, ale jest trochę chory, to wolno chodzi…
– Czy ja się nie mylę, czy to pan był sławny z tego, że wygrywał kiedyś mnóstwo teleturniejów w telewizji? – pyta nagle prezenter.
– Tak! To on! On! Nawet gazety o nim pisały! To on! – woła Teresa i znów niespokojnie odwraca głowę w stronę schodów.
Tata wreszcie z nich zszedł, podchodzi wolno do mamy, a tuż za nim drepcze Złotko.
– Pospiesz się, tato…
„Dlaczego balony fruwają?”, zastanawia się nagle Ewa. „Bo chcą oderwać się od ziemi i polecieć gdzieś wysoko, wysoko, byle tylko nie być tutaj. To moja wina. Moja. On to zrobił dla mnie. Zadzwonił do audio-tele. A nawet nie wie, na czym to polega. Nie wie. Gdyby wiedział…”
Tata stoi teraz z słuchawką przy uchu. Trzyma ją dziwacznie, tak jakby chciał ją od siebie odsunąć, więc Teresa dociska mu rękę z telefonem do ucha. Czerwone plamy ogarnęły już całą jej twarz. Przysuwa ucho do słuchawki, żeby słyszeć, co mówi prezenter. Ewa z kolei przysuwa się do monitora, niemal przytula się do niego, czując jego obcą, zbyt gładką fizyczność.
– Bardzo nam przykro, że pan choruje – mówi prezenter, ale szeroki uśmiech na jego twarzy nie sugeruje przykrości. – Mam nadzieję, że to nic poważnego, a po naszym telefonie będzie pan zdrów jak rydz. Jak pan wie, czeka na pana nie byle co, bo samochód. Czerwony i błyszczący… Ma pan już samochód?
– Nie – mówi cicho tata.
– No to wspaniale, bo zaraz go pan będzie mieć. A ma pan żonę?
– Tak – mówi tata.
– A dzieci?
– Dwie córki – odpowiada jeszcze ciszej tata.
– Żona i córki już zapewne trzymają za pana kciuki. No, to zaczynamy. Pan, taki wprawiony w teleturniejach, zaraz nam tu pokaże. Pokaże nam pan?
Tata milczy.
– Pokaże! Pokaże! – krzyczy Teresa, a Złotko niespokojnie wodzi wzrokiem od telewizora do mamy, taty i z powrotem.
– Proszę nam powiedzieć, która z tych trzech odpowiedzi jest trafna…
Teresa zamiera w oczekiwaniu. Złotko chwyta ją za rękę i ściska z całej siły, ale Teresa strząsa ją i przywiera do Jana, żeby lepiej słyszeć.
– Kto napisał Quo vadis? Ma pan trzy możliwości do wyboru: Henryk Sienkiewicz, Bogusław Linda, Andrzej Sapkowski. Proszę spokojnie pomyśleć, jest aż minuta na odpowiedź. Cała długa minuta. A zatem?
Czerwone plamy powoli zmniejszają się na ciele Teresy. Na jej twarzy pojawia się pełen ulgi uśmiech. Puszcza rękę Jana, odsuwa się od niego i z triumfem opada na pobliską kanapę.
Tata wciąż stoi nieruchomo z słuchawką przy uchu. Ewa po raz kolejny dostrzega, jak bardzo jest drobny, chudy. Łysieje. Ma urwany jeden guzik od piżamy i podtrzymuje ją drugą ręką, jakby się wstydził nawet kawałeczka swojego ciała. „Tata jest dla mnie bezcielesny, a przecież ma ciało… przecież tata jest mężczyzną, spłodził mnie, spłodził Złotko, powstałyśmy z jego plemników i jajeczek mamy. Ciekawe, jak oni to robili? Mama jest taka duża, mocna, ciężka, a on mały, chudy i słaby, może dlatego mama urodziła nas, dwie dziewczyny, bo jej jajeczka stłamsiły jego plemniki”, myśli nerwowo Ewa, a balony wciąż fruwają po pokoju. Fruwają i fruwają, pragną przebić sufit i unieść się wysoko w niebo i zapewne nikt poza tatą nie ma pojęcia, jaka fizyczna zasada rządzi tym niepojętym zjawiskiem.
– A zatem? – powtarza prezenter. – Powtarzam pytanie, na wypadek gdyby pan nie zrozumiał. Kto napisał Quo vadis? Ma pan trzy możliwości: Henryk Sienkiewicz, Bogusław Linda, Andrzej Sapkowski…
Na twarzy taty nagle pojawia się dziwny wyraz. Taki sam jak wtedy, gdy Ewa zadaje mu pytania, a on milczy, milczy i namyśla się tak długo, że Ewa już zapomina, o co pytała.
– Minuta upływa, proszę się pospieszyć. Czy to dla pana za trudne? – pyta prezenter z niezmiennie szerokim uśmiechem.
– Nie – mówi tata.
– Więc czekamy. Proszę pamiętać, że razem z nami czeka parę milionów telewidzów…
Na twarzy Teresy pojawia się cień niepokoju. Złotko przenosi wzrok z ojca na matkę, a potem na telewizor i z powrotem.
– Odpowie pan? – pyta prezenter, a jego uśmiech powoli przygasa. – Halo? Czy pan mnie słyszy?
– Tak – mówi tata.
– Odpowie pan? – powtarza nerwowo prezenter. Zapada chwila ciszy.
– Jezusie Maryjo! Mów! Mów! Albo ja powiem! Ja! Ja wiem! Proszę pana, ja wiem! – drze się nagle Teresa, niemal wyrywając słuchawkę Janowi.
– Przykro nam, ale odpowiedź musi paść z ust osoby, której nazwisko wylosował komputer. No, proszę tylko pomyśleć… Quo vadis?… Kto to napisał? Linda, Sienkiewicz czy Sapkowski? Może to trudne, ale czas nam mija, więc proszę się pospieszyć. Jeśli pan nie wie, to rodzina może cichutko podpowiedzieć. To wprawdzie wbrew regułom, ale…
Jan nadal milczy. Wraz z nim milczy Teresa, milczy Złotko, milczy Ewa. Ich milczenie nabrzmiewa i unosi się w pokoju razem z fruwającymi balonami.
Nagle Ewa jednym ruchem wyłącza telewizor. Pstryknięcie guzika rozlega, się w pokoju jak wystrzał. Wszystkie balony pękły z hukiem i opadły na podłogę.
Jan patrzy na pociemniały, martwy ekran, oddycha głęboko, odkłada słuchawkę, odwraca się i właściwym sobie, powolnym, człapiącym krokiem rusza w stronę schodów.
– Przegrałeś! Przegrałeś! Rany boskie, przegrałeś!!! – wrzeszczy Teresa, szarpiąc go za piżamę i urywa mu drugi guzik.
Jan, odchodząc, rzuca Ewie krótkie, przelotne spojrzenie.
– Przegrał? Dlaczego tata przegrał? Przecież tata wszystko wie! Dlaczego przegrał? – Złotko łapie Ewę za rękę.
Ewa, skupiona, patrzy na tego drobnego, chudego człowieczka w opadających na nos okularach, w wymiętej piżamie, w rozdeptanych pantoflach. On nagle przystaje na schodach i odwraca ku niej głowę:
– Nie wygrałem dla ciebie auta – mówi bezradnie. – Tak mi przykro.
Ewa kręci głową.
– To nic, tato – odpowiada.
Teraz patrzą na siebie oboje. Złotko wodzi wzrokiem od ojca do siostry. Teresa milczy, przygarbiona i zmalała.
Jan odwraca się i człapiąc, wychodzi na piętro. Cicho zamyka drzwi swojego pokoju. Niemal natychmiast rozsnuwa się za nimi cicha Bachowska fraza.
Teresa uderza pięściami w telewizor, który niebezpiecznie chwieje się na niewielkim stoliku. Spada z niego serwetka wyhaftowana przez babcię Marię, a w ślad za nią leci dzbanek ze sztucznymi kwiatami i rozbija się na dywanie:
– Idiota! Kretyn! Idiota!
Z jej oczu lecą łzy żalu, wściekłości, niezrozumienia.
Ewa schyla się i powoli zbiera skorupy. Po chwili ponownie włącza telewizor. Na ekranie znów pojawia się prezenter, z tym samym szerokim uśmiechem i wciąż porusza ustami, trzymając w ręce kolejną karteczkę.
– Nie wstyd ci? Nie, na pewno nie. Wam nigdy nie jest wstyd – szepcze Ewa, zbliżając twarz do ekranu.
– Powiedzcie mi, co się stało. Ja nic nie rozumiem. Mamo… Ewa… – mówi Złotko. – Ja wiem, kto napisał Quo vadis? Dlaczego tata przegrał?