Teresa chciała tańczyć, a tańce odbywały się właśnie w soboty i niedziele, ale ten nieduży, drobny mąż prawie w ogóle nie tańczył, nie umiał, najwyżej jakiś wolny kawałek (licząc w myśli kroki i usilnie dbając, by nie nadepnąć jej na nogi) – nie umiał i nie chciał tańczyć jak Travolta, a Teresa cierpiała. Cierpiało jej ciało i duma. Przez pięć dni w tygodniu była dumna, że jej mąż studiuje w Krakowie, że jeździ za granicę i że stale będzie jeździł, niech tylko ukończy akademię muzyczną, niech wygra kolejny konkurs, że będzie jeździć wszędzie, nie tylko do Moskwy i Pragi, ale na prawdziwy Zachód, zabierając ze sobą ją i dziecko. Ale pięć dni tygodnia szybko mijało i nadchodziła sobota. W miasteczku nie było co robić, w sobotę szło się na tańce, do lokalu przy rynku. I sobota była dniem upokorzenia dla Teresy, dniem, w którym wstydziła się nieudanego męża. Był najlepszy, gdy go nie było – i niedorobiony, gdy się pojawiał i szli razem do miasta. W dodatku wcale nie chciał wychodzić, chciał posiedzieć w domu, z nią i z malutką Ewą i za każdym razem musiała go przemocą wyciągać, grożąc, że zrobi mu wstyd i pójdzie sama.
– Chodź, no chodź – powtarzała niecierpliwie, zagryzając wargi niemal do krwi. Chciała go zmusić, by wreszcie wstał; jeszcze wtedy tańczono parami i żadna z dziewcząt nie odważyła się wyjść samotnie na parkiet. – Chodź – mówiła Teresa. – Co ja z ciebie mam, ani tańca, ani życia, wszyscy się bawią, tylko my siedzimy jak kołki, chodź, na miłość boską! Po co w ogóle przyjeżdżasz, skoro nawet nie zatańczymy! Nienawidzę cię! Jak nie pójdziesz ze mną, to się zabiję…
– Nie, nie umiem, proszę cię, Teresa, zostaw. Zatańcz z kimś innym.
– Nie mogę – syczała mu w ucho. – Wszyscy przyszli parami, nie widzisz? Wstawaj… wstawaj, do diabła!
W oczach miała łzy, na policzkach rumieńce, które dodawały jej urody, choć wcale tego nie potrzebowała, miała jej aż za dużo. Te łzy przesądziły, kochał ją, nie mógł znieść łez, więc wstał.
Wtedy, gdy złamał rękę, ona prowadziła go na parkiecie, to ona nie puszczając jego ręki, wirowała, a on obracał się nieporadnie, usiłując nadążyć za jej szybkimi ruchami, to ona przytulała się do niego gwałtownie, aby następnie odbić się piersiami i przechylić do tyłu i ledwo był w stanie ją utrzymać. Czuł, że wszyscy na nich patrzą, był spocony, bardziej ze strachu niż zmęczenia, wyobrażał sobie, jak śmiesznie muszą razem wyglądać, a muzycy właśnie przyspieszyli rytm, jakby chcieli zrobić mu na złość, ośmieszyć go jeszcze bardziej, więc on też musiał przyspieszyć, pociągnięty przez Teresę – i właśnie wtedy upadli. Poczuł ból w lewej dłoni, na której odruchowo się oparł i równocześnie, poprzez głębokie brzmienie saksofonów, usłyszał cichutkie chrupnięcie, jakby ktoś rozgryzł orzeszka.
– Ty idioto – powiedziała Teresa, wstając z podłogi (inne pary, śmiejąc się, głośno biły im brawo). – Ty idioto, nie daruję ci, pół miasta będzie się z nas wyśmiewać…
– Chyba złamałem rękę – odparł cicho. Nie usłyszała i chcąc go szybko podnieść z tego poniżającego, ośmieszającego upadku, schwyciła go właśnie za tę rękę i pociągnęła. Dopiero gdy jęknął głośno, zatrzymała się zaniepokojona. Orkiestra właśnie przestała grać i mógł już powiedzieć normalnym tonem: – Chyba złamałem rękę.
– Och… – odparła niepewnie, zbita z tropu, ale już gotowa udawać, że nic się nie stało: – Trzy tygodnie w gipsie i po krzyku.
A jednak trwało to sześć tygodni. W tym czasie dwukrotne łamanie kości, bo źle się zrastały. Dyżurny lekarz na pogotowiu spytał:
– Ktoś panu to naciągał czy jak?
„Teresa”, pomyślał. „Teresa schwyciła mnie za złamaną rękę, bo chciała, aby nikt nie zauważył naszego upadku”.
– Nastąpiło przesunięcie kości i wątpię, żeby to się dobrze zrosło – dodał lekarz.
– Jestem pianistą – wyszeptał, czując rwący ból, do którego za moment miał się dołączyć inny ból, świadomość prześladująca go przez resztę życia.
– Był pan pianistą! – powiedział lekarz z naciskiem. Wielokrotnie zmieniali chirurgów. Jeździł z matką do Krakowa, do Wrocławia i Warszawy, a nawet do Moskwy.
– Czajkowskogo ty lubisz? – spytał nagle profesor, obmacując mu rękę z bolesną dokładnością.
– Lublu. Koncert bemol – odpowiedział z nagłą nadzieją.
– Nu wot, tiepier’ budiesz tolko słuszat’ etot koncert – oznajmił profesor i wyszedł.
Jan miał w domu kilka nagrań koncertu Czajkowskiego, także to najsławniejsze, w wykonaniu Światosława Richtera z lat pięćdziesiątych, a nawet miał Richtera na kasecie wideo: zwalisty, duży mężczyzna o jasnych włosach podchodził wolno do wielkiego, czarnego fortepianu, siadał na krześle, powoli kładł duże ręce na czarno-białej klawiaturze – a potem uderzał w nią, wydobywając pierwsze akordy koncertu b-moll. Uderzał z taką siłą, że wydawało się, iż walczy z instrumentem, który początkowo próbował stawiać mu opór, aż wreszcie poddawał się i robił już tylko to, czego chciał pianista. Jan godzinami wpatrywał się w tę kasetę, puszczając równocześnie płytę. „Richter… Richter…”, powtarzał szeptem to magiczne w świecie muzyki nazwisko.
– Profesor powiedział, że dźwigać pan będzie mógł, ale grać nie, bo granie wymaga miękkości przegubu i precyzji ruchu, a tego nie da się przywrócić. Ręka nie będzie słabsza, ale mniej doskonała – oznajmiła tłumaczka.
Płakał. Płakał najpierw w ramionach Teresy; czuł, że do niej jeszcze nie dotarły konsekwencje tego, co się stało. Przecież ręka się zrosła!
– Przepiszesz się na muzykologię i znajdziesz jakieś zajęcie – szepnęła matka, rozumiejąc jego rozpacz. – Będziesz blisko tego, co kochasz.
– Nie. Nie wrócę na akademię – powiedział. – Nigdy nie wrócę na akademię.
Znalazł pierwszą pracę – instruktora ogniska muzycznego w ich miasteczku. Wśród jego uczniów nie było ani jednego dziecka kochającego muzykę; przychodzili wyłącznie ci, których posyłali rodzice, marzący o sławie dzieci na miarę Zimermana. Znienawidził te lekcje, kulił się w sobie i cierpiał, gdy słuchał wciąż tych samych gam i podstawowych ćwiczeń, wykonywanych bez odrobiny talentu. Gdy miasteczko wraz z całym krajem odzyskało wolność polityczną i wolność rachunku ekonomicznego, matka wykorzystała swoje znajomości, aby dostał drugą posadę. Dom kultury podupadł, brakowało pieniędzy na ogniska plastyczne, taneczne, muzyczne. Rodzice żądali dla dzieci kursów komputerowych, wypytywali o lekcje gitary elektrycznej i tenisa, a nie fortepianu. Do domu kultury przeniesiono pocztę. Bowiem poczta, komunikująca się wcześniej tylko z innymi, gminnymi i wojewódzkimi pocztami – nagle zaczęła rozmawiać z całym światem. I nie tylko poprzez listy i telefony. Triumfalnie wstawiono dwa faksy i wszyscy pracownicy z nabożeństwem wpatrzyli się w cienki arkusik papieru, który powoli przesuwał się na plastikowych wałkach, a choć fizycznie obecny był tutaj, nie znikał – to równocześnie wypluwał identyczną kartkę w Warszawie, Nowym Jorku, Paryżu czy Berlinie.
– Niesamowite! Czego to ludzie nie wymyślą… – dziwowali się urzędnicy, nie mogąc oderwać wzroku od tego cudu techniki. Jan przypomniał sobie opowieść Teresy o jej matce wpatrzonej w pralkę Candy kupioną na raty za Gierka – która „sama prała”. Maria godzinami siedziała na zamkniętym sedesie w łazience i nie odrywała oczu od pralki, w której obracał się srebrzysty bęben, która sama pobierała wodę, wirowała, regulowała program i mrugała światełkami.
– Czego to ludzie nie wymyślą, to się musi źle skończyć – powiedziała wreszcie z pewnym niepokojem.
Naczelnik przyjął Jana do pracy. I tak do dziś Jan przybijał pieczątki, ważył listy na delikatnej, malutkiej wadze, wysyłał pisemne wezwania do odbioru urzędowych pism, nadawał telegramy zwykłe i ozdobne oraz faksy. Wokół faksów już nikt się nie tłoczył, spowszedniały, utraciły swoją zdumiewającą magiczność.
– …a więc upadłeś, tańcząc z mamą – powtórzyła powoli Ewa.
– To nie była jej wina – wyjaśnił pospiesznie. – Nie musiałem tańczyć, przecież nie umiałem.