Ewa zaczęła myśleć, jakie byłoby ich życie, gdyby Jan się nie przewrócił, nie złamał ręki, gdyby jeździł po święcie jako sławny pianista, laureat konkursów, gdyby nagrywał płyty i stawał we fraku na najsławniejszych estradach świata i gdyby mieszkali w Krakowie.
„Przestań”, powiedziała sobie. „Ono, nie będziemy tak myśleć. Nigdy. Bo wtedy rozważalibyśmy o życiu, którego nie ma i nigdy nie było. A musimy myśleć o tym, jakie mamy, ponieważ… Jedziemy do Krakowa po to «ponieważ», wiesz?”
– Może kupię ci jakieś nagranie tego koncertu Czajkowskiego? – spytała.
– Nie.
– A masz go?
– Mam. Nigdy go nie słucham – szepnął, patrząc nie na nią, lecz w ścianę upstrzoną pożółkłymi karteczkami.
„Chciałabym cię objąć, tato, ale nie umiem. Dlaczego?”, pomyślała. „Za to już wiem, czego chcesz. Chcesz, żebym zobaczyła miasto twojej młodości i wielkich nadziei. Domyślasz się, że wiele tam się zmieniło od czasów, gdy w nim przebywałeś, ale te dwie budowle, wieża Mariacka i Wawel, wciąż trwają niezmienione i trwać będą nadal, nawet gdyby obudowano je wokół dziesiątkami hipermarketów i knajpami MacDonald’sa. Dobrze. Ono, spróbujemy spojrzeć na nie tak, jak on chce. A on chce, żebyś poznało w życiu coś, co jest niezmienne i trwa ponad czasem, jak Titanic, ale nie tonie”.
– Jadę jutro rano i szybko wrócę. Dobranoc, tato – powiedziała Ewa.
Złotko już spała, matka chlapała się w łazience, telewizor miał nieograniczoną wolność, więc wyrzucał z siebie wiadomości, nerwowo, pospiesznie, jakby chcąc zdążyć między tokszołem, filmem akcji i kinem Playboya, „…talibowie. Prawo szarijatu zakazuje kobietom pokazywania twarzy, a w razie choroby lekarz musi postawić diagnozę bez oglądania pacjentki. Kobiety posądzone o zdradę lub sprzeniewierzenie się nakazom religijnym są kamienowane. Po wkopaniu ciała do połowy w ziemię…”
– Gulczas – powiedziała matka z promiennym uśmiechem, wychodząc z łazienki i łapiąc za pilota. – Jeszcze nie ma nowego Big Brothera, ale zaraz nadadzą najbardziej pikantne kawałki starej wersji. Złotko śpi, możemy sobie pooglądać.
Kraków był piękny głównie na widokówkach. Tak naprawdę zobaczyła na przedmieściach zniszczone budynki i tandetne reklamy, odbijające jaskrawymi kolorami od szarości kamienic. Dworzec autobusowy był brudny i ciasny, a kolejowy zastawiony rusztowaniami.
– Ono, pójdziemy do Rynku, to najwspanialszy Rynek świata – oznajmiła z przekonaniem.
Usiłowała sobie przypomnieć wrażenia ze szkolnej wycieczki, ale wciąż miała przed oczami Wawel z widokówek, a z jego wnętrz zapamiętała tylko to, że uczniowie ślizgali się w filcowych papuciach po rozległych salach, chichocząc, gadając i puszczając mimo uszu monotonne informacje przewodników. Przypominała sobie kształty wieży Mariackiej i Wawelu, lecz nigdy nie wpadła na myśl, że powinna – jak chciał ojciec – wsłuchać się w ich głos. Nie wiedziała, że mają głos.
Ulica Floriańska przytłoczyła ją tłumem spieszących w obie strony ludzi, zalewem reklam i setkami wystaw sklepowych, które usiłowały zająć każdy centymetr zabytkowej kamienicy. Floriańska sprzedawała się w każdej godzinie, minucie, sekundzie i Ewie migały przed oczami Cotton Club, Levi’s, MacDonaWs, Cardin, Benetton, Ecco, Lancôme, Pizza Hut, Big Star. Zawsze coca-cola.
„Tata przeczuwał”, pomyślała, śpiesząc ku Rynkowi.
Usiądzie na skraju fontanny i dopiero wtedy podniesie głowę i spojrzy na wieżę Mariacką, zobaczy złotą koronę na tle nieba, a potem wolno, powoli będzie opuszczać wzrok ku ziemi, aż oprze go na szerokiej, ozdobnej bramie. I znajdzie się poza czasem. I ponad czasem.
– Ono, teraz opowiem ci, co widzę – powiedziała, siadając ze spokojem na kamiennym brzegu fontanny.
Zamknęła oczy i otworzyła je powoli, odwracając głowę ku kościołowi Mariackiemu.
– Nie… Nie. Proszę, nie… – powiedziała błagalnie, a kilku przechodniów spojrzało na nią z zaciekawieniem. – Nie. To niemożliwe – powtórzyła, zrywając się z miejsca i zasłaniając, to znowu odkrywając oczy, Ale ten widok nie znikał. Był. Trwał. Równie wysoki jak wieża.
Od złotej korony aż ku monumentalnej prastarej bramie zwieszała się z wieży gigantyczna morda psa bernardyna. Zazwyczaj miła i łagodna, tu nagle zwyrodniała za sprawą nadnaturalnego rozmiaru. Wielkie oczy psiska spoglądały na Rynek Główny i Sukiennice bez dobrodusznej sympatii dla ludzi, lecz jakby z okrutną ironią. Pysk, który miał sprawiać wrażenie, że pies się uśmiecha, przez monstrualne powiększenie wyglądał tak, jakby bernardyn miał zamiar zeskoczyć i pożreć przechodniów.
– WINTERTHUR – przeczytała potężny, pionowo biegnący napis w kolorze jaskrawego szafiru, wymalowany na sztywnym, jasnym transparencie, który wisiał na frontonie kościoła i prawie całkowicie zasłaniał wieżę.
Usiadła z powrotem na fontannie i zapatrzyła się w bernardyna. Wielki pies mówił do niej, ale w obcym języku, którego nie rozumiała. Może prosił, aby go zdjąć? Może czuł – w przeciwieństwie do ludzi – że to nie jest dla niego dobre miejsce?
– Nie zostaniemy tu. Do zobaczenia – powiedziała po chwili tej gigantycznej mordzie, wstała z obramowania fontanny i ruszyła dawnym Królewskim Traktem, który prowadził ulicą Grodzką i też przemawiał wyłącznie językiem reklam. Ludzie zderzali się ze sobą, potrącali przy witrynach sklepowych, zatrzymywali na chwile, kontemplując wzory i ceny towarów, ogłoszenia o promocjach i wyprzedażach. Grodzka i Floriańska były nadal jednymi z najcenniejszych ulic starego Krakowa, choć z innych przyczyn niż niegdyś.
Podeszła pod wawelskie wzgórze. Szeroka, stroma, brukowana droga wiodła na zamek wzdłuż murów fortyfikacji. Choć roiło się tu od wycieczek i co krok wyrastały plastikowe budki z tandetnymi pamiątkami, jednak wciąż czuło się niezwykłość tego miejsca.
– Ono, posłuchaj, stare mury mówią inaczej. Możliwe, że śpiewają. Wawel będzie nawoływał wieżę, ale ona mu nie odpowie, chyba że zaszczeka głosem bernardyna – przemawiała głośno, ale nikt na nią nie zwracał uwagi.
Przeszła pod wielką, starą bramą i znalazła się w długim cieniu katedry.
– Tu przystaniemy i spojrzymy, jak prosił tata. W lewo będzie potężna brama i królewski dziedziniec, a na wprost ogrody i mury – oznajmiła dziecku. – Nie znam historii, jestem niedouczona, w szkole wszystko zawalałam, ale pamiętam, że mieszkał tu Stańczyk. I że mury dalej chronią to miejsce, aby pozostało takie jak niegdyś. No to patrzymy, Ono…
Na wprost, przesłaniając stary mur fortyfikacyjny z białego wapienia, jaskrawo czerwieniały parasole – ZAWSZE COCA-COLA.
(„Byłaś tam? Widziałaś?” – spyta tata. „Tak”, odpowie Ewa. „I wciąż są takie same i niezmienne, prawda?”, uśmiechnie się on z niewzruszoną pewnością. „Tak, są niezmienne”, odpowie Ewa. „Wokół wszystko się zmienia, ale nie one”, powie on z dziecięcym, ufnym uśmiechem. „Bo zmiany są naturalne i konieczne.
Ale musi być coś stałego i nietykalnego, coś, co pozwoli uwierzyć w ponadczasowy sens tego szalonego świata”. „Tak”, zgodzi się Ewa).
Pisarka czekała na nią w swoim domu o umówionej godzinie. Telefonując, Ewa udawała dziennikarkę, a mimo to zaskoczyło ją, że kobieta nie pyta o temat rozmowy. „Przywykła, że wciąż ją o coś pytają?”, pomyślała. „Jeśli tak, to możemy mówić o byle czym”. Zdziwiło ją też blokowisko, na którego jałowych skwerach biegały rozwrzeszczane dzieci, a którego jednolite, szare bryły domów, pozbawione architektonicznej wyobraźni, zaświadczały o czasie, w jakim je zbudowano. Myślała, że pisarze mieszkają w domach tak niezwykłych jak oni sami.
Podobnie jak w telewizorze pisarka sprawiała wrażenie osoby bezwiekowej. I trochę niechlujnej w luźnych spodniach i męskiej obszernej koszuli z podwiniętymi rękawami. Pokój, do którego ją wprowadziła, przypominał Ewie gabinet ojca: książki, książki, książki. Na półkach, pod tapczanem, na komodzie, na etażerce koło lustra, na podłodze pod oknem. Za pisarką podążał duży pies, który ułożył się u jej nóg, gdy usiadła w fotelu i zawarczał cicho, gdy Ewa zajęła krzesło obok. Na kolana wskoczył jej rudy kot i zaczął się myć.