– Nie jestem dziennikarką – powiedziała Ewa.
Pisarka kiwnęła głową i przyglądała się jej bez słowa.
– Widziałam panią w telewizji i powiedziała pani: „Kocham życie, ponieważ”… – zaczęła niepewnie.
– Ponieważ? – powtórzyła pisarka. Głos miała lekko schrypnięty i trochę agresywny.
– …i ponieważ moja mama w tym momencie włączyła inny kanał, nie wiem, jak pani skończyła to zdanie.
– No i…? – zapytała pisarka.
– Moje dziecko ma już siedem miesięcy. Usiłuję opowiedzieć mu o świecie, o tym, jaki on jest i dlaczego warto na niego przyjść… – Ewa urwała w poczuciu bezradności i bezsensu tej wizyty.
Pisarka przyglądała się jej w milczeniu. Sięgnęła po papierosa i zapaliła go. Nad jej głową, w kącie pokoju, pająk usiłował rozsnuć pajęczynę. „On się natrudzi, a ona jednym ruchem zmiecie go ze ściany”, pomyślała Ewa z nagłym żalem.
Pisarka podniosła głowę i spojrzała w ślad za wzrokiem Ewy. Nagle uśmiechnęła się.
– Bałaganiara jestem, co? – spytała, nie czekając na odpowiedź. – Chcę mu dać szansę. On też lubi życie – oznajmiła, patrząc na pająka.
– Ponieważ… – podpowiedziała Ewa.
– Ponieważ mamy tylko jedno. Jedno życie. Tylko raz nam je dają. Jeżeli oczekiwałaś jakiegoś filozoficznego wywodu, to zmarnowałaś czas. A jeżeli chcesz swojemu dziecku wyjaśnić świat, to podjęłaś się strasznie trudnego, prawie beznadziejnego zadania, w którym ci nie pomogę. Ja nauczyłam się tylko szukać.
Pająk spokojnie tkał swój nowy dom-pułapkę, a pisarka wydmuchiwała dym z papierosa. Kot z nastroszonymi wąsami zeskoczył jej z kolan. Pies leżał nieruchomo, wodząc brązowymi ślepiami za Ewą i był po prostu psi, niepodobny do monstrualnego bernardyna z wieży.
– Czy świat to jest już tylko „kupić” i „sprzedać”? – spytała Ewa.
Pisarka spojrzała z zaciekawieniem.
– Denerwuje cię to? Nie podoba ci się? Ludzie zawsze handlowali, od tysięcy lat. Całe życie spędzali, sprzedając towary lub siebie. Handel istniał zawsze, zmieniała się tylko cena i towar. Człowiek też był i jest towarem, raz jako niewolnik, to znów robotnik najemny. I też miał i ma swoją cenę. Pozwoli się kupić i sprzedać. Pisarka zaciągała się papierosem i uśmiechała krzywo, ironicznie, z antypatią.
– Czy świat to już tylko przemoc, zbrodnia, gwałty? Prawie nie ma dnia, żeby nie stało się coś złego i w tylu miejscach świata naraz – powiedziała Ewa błagalnie, czekając, aż ona powie: „To nic. Wkrótce będzie lepiej i piękniej, bo…”
– Powinnaś czytać, wtedy nie przychodziłabyś z tym do mnie – pisarka machnęła ręką w stronę półek z książkami, a popiół z papierosa miękko się stoczył i opadł na jej koszulę. Strąciła go niedbale, więc zsunął się na ciemne spodnie i rozmazał w popielatą smugę. Przyjrzała się smudze i wzruszyła ramionami. – Świat to gwałty, zbrodnie, przemoc, wojny. Nigdy nie było inaczej. Ale kiedyś dowiadywaliśmy się o tym z opóźnieniem lub wcale, bo świat był ogromny i wiadomości jechały na przykład konnym dyliżansem, płynęły wiele miesięcy parowcem, a jeszcze wcześniej przekazywano je sobie za pomocą bębnów, dymu z ogniska lub domyślano się ze znaków na niebie. Większość wiadomości nigdy nie docierała do wszystkich. Odnajdujemy je dopiero po wiekach w starych kronikach i często dziwimy się, że nasi przodkowie byli tacy sami jak my, ani lepsi, ani gorsi. Dziś świat jest strasznie mały i to, co w tej chwili dzieje się tysiące kilometrów stąd, już za kwadrans znajdziesz w Internecie, w radiu, w telewizji. Zła nie przybyło, jedynie szybciej i precyzyjniej się o nim dowiadujemy, więc wydaje się, że jest go więcej. Musisz polubić świat taki, jaki jest.
– I właśnie to mam powiedzieć dziecku? – spytała zrozpaczona Ewa.
– Czytaj książki – powtórzyła kobieta.
– Przyszłam do pani, bo przecież to pani je pisze! – zawołała Ewa z żalem.
– O, nie… O, nie – powiedziała gwałtownie pisarka, wciskając się w fotel. Pies cicho zawarczał i podniósł łeb, a jego spojrzenie przypomniało nagle wzrok bernardyna. – Ja piszę, bo nie wiem. I czytam, bo nie wiem. Oni też nie wiedzieli. Wszyscy szukali. Ja też szukam. Być może po to przybywamy na ten świat, aby szukać. Choć najpierw musimy się tego nauczyć. Ale nie zawsze znajdujemy.
– Pani znalazła? – spytała Ewa.
Kobieta wstała, popiół z papierosa stoczył się po koszuli i spodniach na podłogę, sięgnęła po duży album leżący na komodzie i otwierając go na jednej ze stron (prawie sam już się na niej otwierał), położyła na stole. I znowu zapadła w fotel.
– Co widzisz? – spytała, zapalając drugiego papierosa, choć pierwszy jeszcze się tlił w popielniczce. Rozgniotła go mocno, aż się złamał i rozpadł na drobne strzępy – żółty tytoń i biała wata filtra.
Ewa zapatrzyła się w album. Z lewej strony ujrzała obraz siwowłosego i siwobrodego starca, który nachylał się z nożem nad bezbronnym chłopcem, drugą ręką zasłaniając mu oczy. Nad obojgiem zawisł uśmiechnięty, choć groźny anioł.
– Baranek. Baranek i Voldemort – uświadomiła sobie nagle.
– Że jak? – zdziwiła się pisarka.
– Abraham i Izaak. Ale w końcu zabili niewinnego baranka, a Izaakowi darowano życie. Moja siostra, która ma osiem lat, powiedziała, że tylko Voldemort mógł żądać śmierci chłopca lub baranka.
– Pojawia się nagle jakiś jeden, nieprzewidziany element i wszystko staje na głowie – mruknęła pisarka. – Dajmy temu spokój, nie rozstrzygniemy tego. Lepiej spójrz na obraz z prawej strony.
– Mnich – powiedziała głośno Ewa.
Mnich trzymał w ręce książkę i uważnie ją czytał.
– Światło i cień – oznajmiła pisarka niezrozumiale. Dzieliły się nawzajem swym niezrozumieniem, pełne dobrej woli. „Rozmawiamy”, uświadomiła sobie Ewa. „Naprawdę rozmawiamy. Jak Sokrates z ludźmi na rynku. Sokrates, który wciąż szukał. Szukał prawdy, bo chciał żyć w prawdzie. Ale umarł”.
Pisarka wysunęła rękę i położyła ją na reprodukcji. – To są obrazy Rembrandta. Naprawdę nazywał się van Rijn, ale uparł się, by podpisywać swoje dzieła wyłącznie imieniem. Ci, co go znali, przekazali potomnym, że był precyzyjnym rzemieślnikiem bez wyobraźni i malował jedynie to, co widział. Do namalowania obrazu Jakuba, Izaaka i anioła potrzebował modeli, nie umiał stworzyć ich z głowy. Mnich także mu pozował. Ale Rembrandt nie zasłynął jako wybitny portrecista, lecz jako człowiek, który w sposób zdumiewający umiał oddać światło i cień. Spójrz na mnicha…
Ewa patrzyła. Mnich musiał stać w pełnym, jaskrawym słońcu, gdyż cienie na jego kapturze układały się w nieregularne, gęste czarne plamy. Książka, którą trzymał w ręce, rzucała cień na jego rękawy i dłonie, lecz mała słoneczna plamka przesmyknęła się między uchylonymi kartkami i zajaśniała na skraju szaty. Pół twarzy mnicha wyłaniało się łagodnie i miękko spod kaptura, drugą połowę drapieżnie zawłaszczył cień.
– Rembrandt malował tylko rzeczywistość, nie sięgał do wyobraźni. Może jej nie miał? Za to był mistrzem w oddawaniu światła i cienia. Dziś zachwycamy się Rembrandtem, jego obrazy osiągają na aukcjach niebotyczne ceny kilkuset milionów dolarów. Kupno i sprzedaż. Zachwycamy się namalowanym światłem i cieniem. Nie umiemy zachwycić się nimi, gdy je widzimy w rzeczywistości. A przecież są. Żyjemy wśród nich, przechodzimy obok, nie zwracając uwagi. Znajdź w życiu swoje światło i swój cień, bo nie kupisz ich za żadne pieniądze – zakończyła niespodziewanie pisarka wysokim, ostrym głosem. Ewa wiedziała już, że nic więcej nie usłyszy.
Pająk bezszelestnie tkał swoją pajęczynę. Kobieta milczała i głaskała łeb psa. Jej głowa i jedno ramię tonęły w cieniu i wydawały się młodsze od ręki, leżącej na albumie. Słońce, padające z uchylonego balkonu, uwydatniło na dłoni brązowe plamy, błękitne żyły i pomarszczoną skórę. „Oba obrazy są prawdziwe. Ona z tym jasnym, ostrym, niemal młodym głosem, lecz z bezwiekową twarzą i jej stara, zmęczona ręka na stole”, pomyślała Ewa.
Wstała. Pisarka wstała również, nie skrywając westchnienia ulgi. Lecz uchylając drzwi, powiedziała jeszcze, pospiesznie i zdecydowanie: