Литмир - Электронная Библиотека

– Człowiek to nie matematyka. Nic się w nim ze sobą nie zgadza. Dodasz dwie liczby, wyjdzie ci wynik ujemny. I na odwrót. Szukaj. Naucz się szukać. Książki nie dają odpowiedzi, nawet te najmądrzejsze, ale pomagają stawiać pytania. Wykrzycz je sama sobie, nawet gdybyś nigdy nie miała znaleźć odpowiedzi. Pytania są niezmienne, odpowiedzi często się zmieniają.

Ewa spała w pokoju wynajętym z ogłoszenia, które znalazła na słupie koło dworca. Tuż przy kłębowisku tramwajowych linii biegnących w różne strony. „Chcę mieszkać w mieście, w którym nocą jeżdżą tramwaje, nie dając ludziom spać. Wtedy przynajmniej wie się, że miasto żyje też nocą, nie tak jak nasze, które śpi nawet w dzień”, mawiała Teresa. Ale tramwaje w nocy też spały i ich metaliczny zaśpiew Ewa usłyszała dopiero koło piątej rano. „Mama boi się ciszy”, pomyślała, przewracając się z boku na bok.

Już o siódmej siedziała w autobusie, blisko kierowcy, razem z innymi zaspanymi pasażerami.

– …prawdopodobnie nad bronią biologiczną pracuje też Irak. Ale pomysłowość amerykańskich uczonych idzie w innym kierunku, na przykład nowo skonstruowana bomba wysysa tlen z najbliższej okolicy i powoduje śmierć przez uduszenie – oznajmiło radio, a kierowca uśmiechnął się do niej w lusterku:

– Czego to ludzie nie wymyślą? Cwaniaki, nie? Mieć taką bombkę i pierdolnąć w sąsiadów, to byłoby coś.

Ewa się nie odezwała.

– Ono, nasze miasto. Już je widać. Chciałabym powiedzieć ci: wracamy do domu, ale nie umiem… – zaczęła.

– Że co? – spytał kierowca, patrząc na nią w lusterku.

– Że nic – odparła.

Miasto rozpostarło się przed nimi jak delikatny rysunek na japońskim wachlarzu.

– Można je polubić – oznajmiła, ale dodała ostrożnie: – Chyba można je polubić. W każdym razie można próbować.

Spostrzegła, że porośnięte lasem wzgórza, wieże kościelne i stary ratusz toną w porannym słońcu, a dolina, gdzie był ich dom, kryje się w cieniu.

– Cień jest dowodem na to, że istnieje światło. Nie zawsze trzeba się bać cienia – powiedziała, a wzrok kierowcy w lusterku zrobił się czujny i podejrzliwy.

Wchodząc do domu, wyczuła, że coś się stało. We flakonie babci Marii, w którym zawsze tkwił zakurzony bukiecik sztucznych kwiatków (niegdyś te kwiaty oswajały fortepian, potem oddawały hołd telewizorowi), znajdowały się prawdziwe róże, bogato przybrane wstążkami. Ewa nie znosiła takich ozdób, miała uczucie, że chcą zabrać urodę kwiatom. Na stole, na samym środku, leżało wielkie pudło czekoladek („Merci, kochanie, uwierz mi…”, przypomniała sobie Ewa znaną reklamę. Czekoladki w telewizji wyglądały wytwornie, a modelka rozkwitała na ich widok, stając się jeszcze piękniejsza). Ewa wydobyła z pamięci ich cenę, z czasów gdy pracowała u Grubego: „sześćdziesiąt pięć złotych. I nikt ich nie kupował, bo za tyle forsy można by dostać porządne buty”. W ich domu nigdy nie było przedmiotów reklamowanych w telewizji, poza tanim proszkiem do prania, „tańszym niż wszystkie proszki”, który zbijał się w pralce w twardą, nierozpuszczalną kulę (Teresa zazwyczaj brała nóż i rozbijała kulę trzonkiem, mamrocząc pod nosem przekleństwa). Pudło na stole było otwarte i do połowy wyjedzone.

„Tata dostał zaproszenie do «Milionerów»”, pomyślała z przestrachem. „On nie może tam jechać… Nie może!”

– Gdzie ty się szwendasz! – zawołała matka na jej widok. W jej głosie nie było wrogości, przeciwnie, matka uśmiechała się szeroko, niemal promiennie, pokazując metalową plombę w górnej trójce, prezent od kasy chorych po reformie służby zdrowia. – Wczoraj był twój narzeczony! Przyjechał zielonym samochodem!

Nie mówiłaś, że ma samochód! Jak mogłaś nie powiedzieć! Przywiózł mi kwiaty i czekoladki. Patrz, jakie eleganckie pudło. I drogie. Od razu widać, że drogie…

– Sześć smaków, jeden marcepanowy – wtrąciła podekscytowana Złotko. – Ale te z marcepanem już zjedzone.

– …i oglądał cały dom, od parteru po strych – ciągnęła Teresa bez chwili wytchnienia. – i od razu powiedział, że można tu dobudować drugie piętro. Bo on pracuje i musi dużo jeździć, powiedział, że prawie go tu nie będzie, ale chce, żeby tobie było wygodnie. I jak się ucieszył, że pomożemy wychować ci dziecko! a ja się znam na chowaniu dzieci, w końcu dwie panny już odchowałam!

Teresa chichocze, jest zarumieniona, przejęta, oczy jej błyszczą, wydaje się niemal ładna mimo tuszy. „Pieniądze… pieniądze tak na nią działają. Wierzy, że człowiek, który kupuje, jest lepszy. Ma nadzieję, że będzie miała za co kupować”, myśli Ewa.

– Ale ślub weźmiecie już po porodzie, żebyś ładnie wyglądała w ślubnej sukience – stwierdza kategorycznie matka.

– On powiedział, że kupi ci francuską sukienkę! – krzyczy Złotko. – Podobno wszyscy biorą teraz śluby we francuskich sukniach! z firmy Cymbały!

– Cymbeline, nie cymbały – poprawia ją Teresa i ciągnie bez tchu: – Nigdy nie mówiłaś, że to taki chłopak na poziomie, dobrze ubrany, z manierami… Ty nigdy nic nie mówisz, w każdym razie nie mówisz tego, co najważniejsze. A on pocałował mnie w rękę! Wyobrażasz sobie? Pocałował mnie w rękę, a ojcu powiedział, że ma nadzieję, że go polubimy. Dobrze wychowany i jaki ładny! Ty to masz szczęście!

Ewa wpatruje się w matkę, odruchowo podtrzymując brzuch rękami. „Ono, powiedz coś. Daj znak. Zrób coś. Bo inaczej sprzedam cię za święty spokój. Ono…?” Ale Ono milczy.

Złotko z namaszczeniem rozpakowuje kolejną czekoladkę i wsadza do buzi.

– Babcia umarła – bełkoce, przeżuwając słodkie nadzienie.

– Nie – mówi Ewa, czując, jak cierpnie jej skóra, a wszystkie włoski stają na baczność. – Nie. Nie mogła tego zrobić. Nie było mnie tylko jeden dzień!

– Jak to nie mogła? Była chora, to umarła. We śnie. A może nie we śnie. W każdym razie poszła wieczorem spać, a rano się nie obudziła. Każdy chciałby mieć taką śmierć – stwierdza obojętnie Teresa, przeglądając starannie zawartość pudła „Merci”. – Zostały już tylko kawowe. A ja wolę te z białą masą. Złotko, świntuch jesteś.

„Babciu… Babciu? a twoja szkoła? Czy jej głosy umarły razem z tobą? Czy w tamtym budynku jest już tylko ponury dom osamotnionych starców?”, myśli Ewa. „Dlaczego akurat wyjechałam? Dlaczego mi to zrobiłaś, nie poczekałaś dwóch dni?”

– Zostawiła ci list. Ojciec go ma. Chciałam przeczytać, ale nie dał, a rodzina to przecież rodzina i nie powinna mieć przed sobą tajemnic – oznajmia Teresa kłótliwym tonem. – Ale ty i tak wiesz, po co do niej chodziłaś, nie? Bo jak się okazuje, ona jeszcze miała forsę i wszystko ci zapisała. Cwana jesteś. Wychodziłaś to sobie. A moglibyśmy zrobić kafelki w łazience. Na szczęście teraz, jak wyjdziesz za mąż, to i kafelki będą i schody i nowa wykładzina, a nawet całe nowe piętro. Dzwoń do tego swojego Andrzeja. Teraz dzwoń. Od razu. Zostawił wizytówkę. Patrz… biznesmen… Głupi to ma szczęście w życiu!

Ewa bez słowa wychodzi na górę, a za każdym następnym stopniem goni ją głos matki:

– Jak ty nie zadzwonisz, to ja zadzwonię! Albo wezmę cię za kark i zawiozę do niego! Nie pozwolę, żebyś zmarnowała taką okazję! Zresztą, jak cię zaciążył, to musi się żenić albo płacić!

Ewa ma ochotę powiedzieć: „To nie on, mamo”, ale nic nie mówi. Matka zaczęłaby zadawać pytania i trzeba by wszystko wyznać. Wszystko. A Ewa już nie chce kłamać. Straciła tę wspaniałą, dobrą i potrzebną umiejętność. Wie, że Ono słucha jej każdego słowa, uważnie, czujnie – i doskonale odróżnia kłamstwo od prawdy.

„A kłamanie jest takie przyjemne. Teraz mogę najwyżej milczeć”, myśli z żalem. Kłamanie jest takie przyjemne: mała Ewa tylko raz w życiu miała wizytową, aksamitną sukienkę – taką, o jakiej marzą wszystkie dziewczynki, przekonane, że przeistoczy je w królewny. Dostała ją od babci Ireny na piąte urodziny. Sukienka była czarna, marszczona od pasa, z połyskliwymi guziczkami na karczku i z białym, koronkowym kołnierzem. Piękna. Jak z obrazka. I nie wolno jej było włożyć. Nigdy. Nie spodobała się babci Marii.

– Jak można dziecku kupować czarną sukienkę! Czarne to nieszczęście, to pogrzeb w rodzinie! Czarne nosi się tylko w żałobie, gdy ktoś naprawdę umrze – wydziwiała babcia Maria, zadowolona, że ma powód do upokorzenia babci Ireny.

77
{"b":"100386","o":1}