– Skąd masz dwa? – dziwi się Ewa. Teresa nagle wybucha płaczem.
– Zbierałam. Całe trzy lata. Grosz do grosza. Chciałam pojechać za granicę. Chociaż raz w życiu. Bo co to za zagranica, Czechy lub NRD, gdzie jeździliśmy z twoim ojcem, gdy on wygrywał teleturnieje? i raz byliśmy w Bułgarii, bo teściowie kupili nam wczasy przez „Gromadę”. Ale kiedy to było…! a ja bym chciała zobaczyć prawdziwą zagranicę.
„Nie zobaczy przeze mnie prawdziwej zagranicy”, myśli Ewa i pyta:
– Chciałaś jechać do Rzymu, z pielgrzymką? Matka patrzy na nią w zamyśleniu i włącza kasetę z Presleyem.
– Mamo, o rany, przestań, flaki się wywracają…
– Taka prawdziwa, najprawdziwsza zagranica to byłby Graceland – wzdycha matka.
– Co to jest grejslend?
– Jego dom. Presleya. Tam to dopiero są pielgrzymki. Z całego świata. Widziałam w telewizji. Ale nigdy bym na to nie uzbierała, trzeba by zbierać z dziesięć lat albo dłużej. Więc pomyślałam sobie, że może Paryż? Wykupiłabym jakąś wycieczkę. Najtańszą. Paryż to chyba prawdziwa zagranica?
– Prawdziwa – przyznaje Ewa. – Ale ja na ten czwartek muszę mieć dwa pięćset.
– Powiemy ojcu. Tak sobie myślę, że jeśli ja uciułałam coś na boku, to może on też? Może też miał jakieś marzenie i na nie zbierał? – zastanawia się Teresa.
„Zbierali na swoje marzenia”, powtarza w myślach Ewa. „Więc wciąż je mają?”, dziwi się nagle.
Gdy późną nocą Ewa przechodzi korytarzem do łazienki, drzwi pokoju ojca uchylają się:
– Ewcia… Mam dla ciebie te pięćset.
– Na co zbierałeś? – pyta Ewa.
– Nieważne – mówi Jan. Patrzy na Ewę ubraną w cienki podkoszulek i majtki i mówi:
– Wejdź. Zaziębisz się.
„Nigdy nie wchodzę do jego pokoju. Ani on do mojego. Nasze jedyne wspólne terytorium to kuchnia i pokój z telewizorem. Przecież ja nawet nie wiem, jak u niego jest”, myśli Ewa i wchodzi.
Wąski tapczan, zasłany szarym kocem. Na trzech ścianach proste półki z książkami, niektóre z surowych, nie heblowanych desek („Sam je zrobił?”, myśli Ewa). Stół. Jedno krzesło. Stare biurko, które dostał od matki, babci Ireny, gdy przedwcześnie przeprowadzała się do domu starców. To biurko, wielkie, rzeźbione, z mnóstwem szuflad i szczątkami kasztanowej politury, nie pasuje do reszty mebli, ale pasuje do taty. Na biurku leżą książki, które nie zmieściły się na półkach. Książki piętrzą się też w stosach na podłodze pod oknem. A na stole radio z dwiema wieżami i rządki równiutko ułożonych kompaktów. Obok stary adapter i sterta płyt analogowych. Wszędzie kurz, poza radiem i adapterem.
– Mama ci nie sprząta? – dziwi się Ewa.
– To niełatwe. Potem niczego bym nie znalazł. A tak wszystko mam pod ręką – tłumaczy Jan, jakby chciał usprawiedliwić matkę.
– Na co zbierałeś pieniądze? To tajemnica? – docieka Ewa.
– Nie, nie tajemnica, ale to cię nie zainteresuje. Chciałem mieć całego Mahlera, Wagnera i Brucknera.
– To kompozytorzy? – pyta Ewa.
– Tak, kompozytorzy, którzy mieli wspólny styl. Zaczęło się od Wagnera. Na Mahlerze się kończy. Jeden czerpał z drugiego, a wszyscy mają niesamowite brzmienie. I nastrój. Zamykasz oczy i widzisz, co chcieli powiedzieć swoją muzyką. u Wagnera to jest buńczuczne, patetyczne, pyszne, Bruckner jest już bardziej miękki, niepewny, ale precyzyjny, a Mahler… Mahler rozpacza. Mahler płacze, modli się lub myśli o czymś bardzo smutnym.
Ewa patrzy zdumiona na ojca. Czemu on nagle tak dużo mówi i tyle niezrozumiałych rzeczy?
– Nie boją się wielkich uczuć. Nie wstydzą się ich – ciągnie ojciec.
„A ty jesteś całkiem inny. Smutny, niepatetyczny i tak ukrywasz swoje uczucia, że wydaje się nam, jakbyś ich wcale nie miał”, myśli Ewa.
Zerka na ojca z ukosa. Jest taki drobny, niemal chudy w swojej zmiętej, przybrudzonej piżamie. Ewa odwraca głowę. Patrzenie na niego sprawia jej przykrość. „Kiedyś był inny”, myśli.
Rusza w obchód po pokoju, odkrywając kolejne, nieznane sobie rzeczy. Książki na półkach mają mało zachęcające tytuły. Wśród płyt nie ma ani jednej z muzyką taneczną czy piosenkami. Bach… Bach… Mozart. Beethoven. Grieg… Rachmaninow, Czajkowski, Wagner… Na ścianach wiszą karteczki przypięte pinezkami, tak już pożółkłe ze starości, że prawie się rozlatują; jest też parę świeższych.
– Moje notatki. Niektóre mają z piętnaście lat. Przydawały się, gdy brałem udział w teleturniejach – wyjaśnia ojciec.
– Dlaczego już nie grasz? – pyta Ewa i przygryza język. Nie o to chciała zapytać. Czuje, że to jest temat, którego on nie lubi. („Tak jak ja nie lubiłam patrzyć na niego, gdy pokazywał się w telewizorze. Wyglądał jak ktoś, kto znalazł się tam przypadkiem i chciałby uciec”).
– Kochanie, to już nie są takie teleturnieje jak kiedyś, gdy trzeba było mieć wiedzę – mówi ojciec cicho i niepewnie. – Nikt już nie pyta o Bacha lub Strawińskiego – o Manna czy Kafkę. Oni… oni chyba nikogo nie interesują w telewizji…
– Ale teraz są tam większe pieniądze. Niekiedy bardzo duże – mówi Ewa.
– Nie wiem, czy robiłem to dla pieniędzy. Pewnie tak to wyglądało.
– Z czego wygrałeś swoją pierwszą Wielką Grę?
– Z Beethovena. Drugą z Wagnera. I trzecią z Bacha. Ale po drodze był kosmos. Historia. Literatura. Filozofia.
– Tak dużo wiesz. Mógłbyś znowu spróbować. Tyle teraz tych teleturniejów, bo ludzie myślą ciągle o forsie, tylko o forsie, o tym, że jej nie mają, więc kochają teleturnieje, a mama mówi, że ty wygrałbyś każdy z nich.
– w pewnej chwili nikt mnie tam nie chciał. Powiedzieli, że jestem nietelewizyjny. Że czasy się zmieniły i ludzie nie chcieliby na mnie patrzyć. Mama w to nie wierzy.
„Ja ci wierzę. Czy ja bym chciała patrzyć na ciebie w telewizji?”, myśli Ewa. „Nie, nie chciałabym. Już wtedy nie chciałam”.
Ojciec człapie w stronę adapteru i starannie układa na nim jedną ze swoich starych płyt.
– Popołudnie fauna – mówi. – Debussy. Gdy byłaś malutka, zawsze prosiłaś, żeby ci to grać.
– Dlaczego? – dziwi się Ewa.
Słyszy tę dziwną, tajemniczą melodię, którą usłyszała w przychodni. „Fauny… wciąż te fauny… Dlaczego? z dwojga złego to już lepszy Presley”, myśli i zastanawia się nad przypadkiem, który sprawia, że aż dwa razy tego samego dnia słyszy tę samą, dawno zapomnianą melodię.
– Mówiłaś wtedy, że widzisz, jak fauny tańczą -. uśmiecha się ojciec.
– Tak mówiłam? – dziwi się znowu Ewa. – Ja nawet nie wiem, co to są fauny!
– Wtedy wiedziałaś. Szukałaś ich w lesie. Albo na łące. Bo tłumaczyłem ci, że one lubią wylegiwać się w słońcu.
Ewa, znużona, spaceruje po pokoju. Ta muzyka ją drażni, tej rozmowy nie rozumie.
– Czemu nie odłożyliście nic z twoich wygranych? – pyta.
– Wydawało się nam, że musimy wybudować dom. I wybudowaliśmy. Ale dom to… to nie cztery ściany i dach.
– A co? – pyta zdziwiona Ewa.
– Ludzie? – mówi ojciec niepewnie i pytająco. Ewa przygląda mu się w milczeniu. „On powinien wiedzieć”, myśli.
– A od kiedy zaczyna się człowiek? – pyta.
Ojciec patrzy na nią zdezorientowany.
– Czy zaczyna się wtedy, gdy słyszy? – pyta znowu córka.
Muzyka z płyty wypełnia pokój, Popołudnie fauna wypełnia cały, wciąż nie dokończony, a już podupadły dom, ogrzewa go, rozsłonecznia mimo nocy – i ojciec nagle uśmiecha się, bardziej do siebie niż do niej, a potem przytakuje:
– Tak. Człowiek zaczyna się wtedy, gdy słyszy.
Pokryte futrem, pełne wdzięku czworonożne stworzenia o ludzkich twarzach i uczuciach tańczą nie kończący się taniec na zielonej łące.
– Fauny! – woła nagle Ewa. – Pamiętam! Już pamiętam! Mówiłeś, że to są mali bogowie! Że mieszkają w lasach, na łąkach, nad jeziorem! Szukaliśmy ich razem! Miałam chyba pięć lat? a może mniej?
– Tak – potwierdza cicho ojciec.
Wśród karteluszków wisi malutkie, niewyraźne zdjęcie. Ewa wpatruje się w nie, chcąc rozpoznać uwiecznione na nim osoby. Uśmiechnięty młody mężczyzna, mała dziewczynka na jego kolanach, za nimi drewniana weranda, ocieniona dzikim winem.