Литмир - Электронная Библиотека

– Na wczasy nie przyjeżdża się z żoną, zwłaszcza gdy jest się kaowcem – mówi pan, mrugając okiem i wydymając usta. Ta obca nazwa – „kaowiec” – brzmi w uszach małej Ewy niezrozumiale i złowieszczo. – Ja mam za zadanie sprawić, żeby pani czuła się tutaj dobrze. Jak najlepiej. Wspaniale. Pani, a nie moja żona – dodaje pan z szerokim uśmiechem, który mknie ku mamie i łaskocze ją po twarzy.

Mama odruchowo dotyka dłonią policzka i mruży oczy. Tata siedzi tuż obok, przygarbiony, mały, jakby go wcale nie było. A pan wręcz przeciwnie. Jest go za dużo, jakby zajmował cały stolik, przy którym siedzą.

„To o takich jak on babcia Maria mówi: «Uważaj, bo przyjdzie pan i cię zabierze». Tacy jak on mają złe oczy. On ma. I zaraz zrobi coś mamie. Coś złego. Już zrobił. A tata nic nie widzi”, myśli mała Ewa, czując, że musi szybko im pomóc. Trzeba stąd iść i zabrać ich oboje.

– Chcę siusiu – mówi głośno.

Ale mama, zamiast skorzystać z okazji, nerwowo odpowiada:

– Nie teraz, Ewcia, jeszcze wytrzymasz.

– Nie wy-trzy-mam! Nie wy-trzy-mam! – skanduje dziewczynka głośno.

Pan patrzy na nią nieprzyjaźnie. Ma złe oczy. Bardzo złe. Ewa wstaje gwałtownie i pełna napięcia, płynącego ku niej gorącymi falami od matki, zaczyna podskakiwać na jednej nodze.

– Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! Nie wytrzymam! – powtarza głośno, do rytmu.

– Nie skacz, bo się przewrócisz i złamiesz nogę – mówi mama mechanicznie, nawet na nią nie patrząc.

Patrzy na pana, nie odrywa od niego wzroku i mała Ewa dostrzega, że pan powoli zamienia się w wielki, czerwony język, który dysząc jak jęzor psa, zbliża się wolno ku mamie, pragnąc jej dotknąć gorącym czubkiem.

„…dotknie, a potem zwinie ten jęzor i wciągnie mamę do żołądka. Chodźmy stąd, chodźmy stąd”, modli się Ewa do mamy, lecz mama w ogóle nie słyszy jej milczącego, choć natarczywego wezwania.

– Tato, chodźmy stąd – mówi mała Ewa, a mama szybko dopowiada:

– Tak, weź ją do toalety, a potem do domu. Jest śpiąca i nudzi. Ja zaraz przyjdę.

Mama teraz też oblizuje wargi, a jej język jest również czerwony, choć dla odmiany wąski, smukły i ruchliwy jak wąż.

– Zaopiekuję się pana żoną, to należy do moich obowiązków. Płacą mi za to – głos pana jest słodki i kleisty jak cukrowa wata. Mama też robi się słodka i kleista. „Gdy jej dotknę, przylepi mi się ręka”, myśli mała Ewa i ostrożnie dotyka mamy. Mama podskakuje nerwowo.

– Nudzisz i dostaniesz w tyłek. Jan, miałam tu wypocząć, zrób coś z tym bachorem – mówi półgłosem, w ogóle na nich nie patrząc.

– Tak – mówi tata, bierze Ewę za rączkę i mocno ściska. – Tak – powtarza.

„To było nad morzem, na wczasach”, przypomina sobie teraz Ewa, idąc ulicą. „Miałam najwyżej cztery lata. Jakim cudem to pamiętam? Dlaczego coś wyskakuje nagle z pamięci, jak potworek na sprężynie z magicznego pudełka? Nie chcę o tym pamiętać”.

Wsiada do autobusu i wyciąga z torby schowaną w niej szarą broszurkę. Na okładce jest ta okropna dziewczyna z okropnym brzuchem. „Ty idiotko”, mruczy do siebie z naganą, rozgląda się i starannie skrywa okładkę, odwracając stronę. Druk jest prawie tak drobny jak jajeczka i plemniki.

„Około siódmej doby po zapłodnieniu węzeł zarodkowy różnicuje się na wewnętrzny i zewnętrzny listek zarodkowy, a około dwunastej doby powstaje trzeci, środkowy listek zarodkowy. Z tych trzech listków powstają ostatecznie wszystkie tkanki i narządy organizmu potomnego”.

– Listki – szepcze Ewa. – Ładnie. Ja bym chciała, żeby to były dąb, brzoza i kasztan. Ono, co ty na to? Jeśli naprawdę słyszysz, jak twierdzą niektórzy lekarze, to chyba wiesz? i umiesz wybrać? Zaraz ci wytłumaczę… Liść dębu, żebyś było mocne. Liść brzozy, żebyś było delikatne. I liść kasztana, żebyś było piękne. Tak piękne jak kasztan. Na zewnątrz twarde i kłujące, żeby byle kto nie mógł ci zrobić krzywdy, a w środku lśniące, gładkie i niewinne. Ale i tak cię zaraz wyskrobiemy, wiesz? Razem z tymi listkami.

Prywatny gabinet lekarza mieści się w ceglanym, nie otynkowanym domu. Cegła zdradza jego nowość. W całym mieście stoją zniszczone bloki z wielkiej płyty („Rakotwórcze”, mawia z satysfakcją Teresa, bo ich dom, choć nie wykończony, jest z pustaków. Wprawdzie pustaki też są zrobione nie wiadomo z czego: „surowce wtórne, z odzysku”). Dom doktora jest piętrowy, poczekalnia i gabinet mieszczą się na parterze. Panuje w nim cisza.

„Ten dom milczy”, myśli Ewa. „Nie ma swojego języka? Ono niczego tu nie usłyszy, żadnego ciekawego dźwięku świadczącego o życiu. Niczego. Może to lepiej. Odejdzie w ciszy”.

– Mąż już schodzi. Ja będę asystować. Siadaj. Strasznie jesteś młoda. Jesteście coraz młodsze. Czemu nikt z tobą nie przyszedł? – dziwi się elegancka, szczupła kobieta, która otwiera Ewie drzwi. Choć nie jest stara, najwyżej po czterdziestce, ma przedwcześnie posiwiałe włosy. „Powinna je sobie ufarbować”, myśli Ewa.

– Nie mogę sama? – pyta.

– Możesz. Wszystkie ostatnio przychodzicie same. Jesteście coraz młodsze i coraz częściej same.

Ewa siada. Sięga po kolorowe czasopismo, ale zaraz je odkłada. Ma dreszcze. Boli ją brzuch. Jest jej niedobrze. „Łapie mnie grypa albo się boję”, myśli.

– No cóż… – zaczyna kobieta, urywa, milknie, a potem nagle wyrzuca z siebie potok zdań: – Zawsze myślę o tych dzieciach, które mogłybyście urodzić. Podrzucacie je na śmietniki lub oddajecie do domów opieki, albo męczycie się z nimi, ale to chyba one bardziej męczą się z wami. Życie poczęte i zostawione samemu sobie… a są kobiety, które tyle by dały, żeby urodzić i nie mogą. Albo wzięłyby je od razu do adopcji. Ale prawo jest tak nieludzkie, że te dzieci najpierw tkwią nie wiadomo jak długo w sierocińcach i kiwają się tam jak mali, samotni mandaryni, zanim trafią do normalnej, kochającej rodziny, a wtedy trudno je już wychować bez urazów.

– Po co mi pani to mówi? – pyta Ewa.

– Mówię do siebie – stwierdza sucho kobieta.

– To niech pani mówi do mnie. Niech pani powie, czy to na pewno nic nie boli? – pyta Ewa z rosnącą agresją.

– Nie, nic nie poczujesz. Drżysz… i jesteś zielona na twarzy. Wiesz co, dam ci głupiego Jasia, żebyś się uspokoiła.

Poczekalnia jest mała, lecz ładnie urządzona. Dębowy parkiet lśni i jest wciąż na swoim miejscu, ale na suficie wiruje lampa, kręci się coraz szybciej i szybciej.

„Odlatuję”, myśli Ewa i parska śmiechem.

– Posiedź spokojnie, zaraz wrócę – mówi kobieta. – Przejrzyj kolorowe pisma.

– Pieprzę kolorowe pisma – mówi głośno Ewa do kobiety, białych ścian i białej firanki. Wyjmuje z torby broszurę i przerzuca kartki. „Musimy wiedzieć, jakie jesteś. No i zapomniałam spytać, co z tobą zrobią, gdy cię już wyskrobią. Gdzie oni cię wyrzucą? Czy jest możliwe, że do ubikacji i spuszczą cię razem z wodą?”, zastanawia się Ewa.

Broszura wysuwa się z jej ręki i zamiast opaść na podłogę, fruwa po pokoju. Ma parę skrzydeł i Ewa śmieje się na ten widok.

– Nie uciekajcie! – mówi bełkotliwie. – Chcę zobaczyć, jak Ono wygląda…

Broszura posłusznie ląduje i przysiada na kolanach Ewy. Sama otwiera się na właściwej stronie. Literki trochę skaczą, są nieposłuszne, drwią sobie z niej, lecz w końcu tworzą zrozumiałe ciągi słów:

„Dwumiesięczny płód ma mniej więcej 2-3 cm i waży tyle co koliber. W miniaturowym ciele są już wszystkie narządy. Głowa jest nieproporcjonalnie duża i zajmuje prawie połowę długości ciała. Pod skórą można zauważyć mózg. Na twarzy widoczne są zawiązki oczu, tworzą się powieki, jest już soczewka i tęczówka. Można rozróżnić nosek i uszka. Ręce przypominają płetwy. Nie ma jeszcze kości, ale są już mięśnie, dzięki czemu rączki mogą się poruszać. Widoczne są nóżki. Powoli pojawia się kręgosłup. Płód rośnie każdego dnia o około l mm”.

„Więc teraz też rośniesz. No to masz jeszcze jakiś kwadrans, a potem stop. Ani milimetra, rozumiesz? i mój głos jest ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszysz. Nie, nie ostatnim, bo mnie uśpią, właściwie to już mnie niemal uśpili i tylko ty usłyszysz metaliczne szczękanie tych okropnych ginekologicznych narzędzi”, stwierdza bezlitośnie Ewa.

23
{"b":"100386","o":1}