Литмир - Электронная Библиотека

Kobieta znowu przechodzi przez poczekalnię, przyglądając się dziewczynie. Patrzy na nią uważnie, bez uśmiechu i idzie do gabinetu. Trzaskają drzwi i przeciąg otwiera okno. Biała firanka powiewa jak ślubny welon. Ewa podchodzi, leciutko się zataczając i patrzy w gęstniejący mrok podwórka. Rośnie na nim wielkie stare drzewo, którego bezlistne gałęzie niemal dosięgają futryny.

– Łyse drzewo – mamrocze Ewa. – Dopiero na wiosnę przekonamy się, czy to jest dąb czy kasztan. Nie, nie tak… Ja się przekonam, ty już nie. Cholera… ty już nie? Nigdy nie zobaczysz tego drzewa? Ani innych drzew? Nie usłyszysz, jak szumią w czasie wiatru? Dlaczego? Muszę pomyśleć… Potrzebuję jeszcze trochę czasu, żeby pomyśleć…

Ewa, prawie się przewracając, zgarnia z podłogi broszurę, upycha ją do torby i chwiejnie zmierza ku wyjściowym drzwiom. Kobieta ponownie wychodzi z gabinetu.

– Dziecko, przewrócisz się – mówi. – Zaraz zaczynamy, mąż już schodzi. Położysz się na fotelu i od razu będzie lepiej.

„Położę się na tym potwornym fotelu, który przyleciał z kosmosu, rozłożę szeroko nogi i pozwolę cię wyskrobać. Wyskrobiemy tę twoją za dużą głowę i małe płetwy. Oczy, nos i uszy. Mózg. I co jeszcze?”

– Dziękuję bardzo – bełkocze Ewa, usiłując zachować równowagę. – Dziękuję, może jutro. Tak, jutro. A może wiosną, gdy zakwitnie to drzewo…

Kobieta, nie zwracając uwagi na jej mamrotanie, znowu znika w gabinecie, a Ewa – zbierając w sobie wszystkie siły – schodzi chwiejnie po trzech schodkach w dół, przekręca automatyczny zamek u drzwi i wychodzi na ulicę. Czuje, że musi przyśpieszyć i zniknąć sprzed okien tego domu. Skręca więc w najbliższy zaułek i wpada na ślepe podwórko. Traci równowagę i opiera się o coś dużego, zimnego, twardego. Pojemnik na śmieci. Pokrywa jest wpółuchylona, śmieci już się nie mieszczą i unosi się smród rozkładających się resztek jedzenia. Gdzieś w pobliżu piszczą szczury.

– Śpiewają. Szczury śpiewają – oznajmia Ewa w przestrzeń i wymiotuje, opierając się o pokrywę kubła. – Pomyśl tylko: mogłobyś nie usłyszeć nigdy tylu dźwięków, nigdy nie zobaczyć tylu pięknych rzeczy – bełkocze pomiędzy jednym a drugim napadem torsji. – i tylu kolorów – dodaje, wpatrując się w odległą uliczną lampę, wokół której płonie tęczowa aureola.

Dwa spłoszone szczury przebiegają obok pojemnika ze śmieciami i nikną gdzieś w ciemnościach podwórka.

– Nigdy nie zobaczyłobyś żadnych zwierzątek. Ani jednego. Szczura, wiewiórki czy kota – mówi Ewa do milczącej, mrocznej przestrzeni.

Zimne lutowe powietrze sprawia, że dziewczyna powoli przytomnieje.

– Bywają ładniejsze miejsca, to prawda – stwierdza, rozglądając się wokół. – Nie obiecuję ci, że je zobaczysz, ale kto wie. Muszę się poradzić. Muszę z kimś porozmawiać. Muszę kogoś spytać, do cholery…

W niewielkim mieście jest o tej porze pusto, ulice sprawiają wrażenie wyludnionych, choć nie ma jeszcze siódmej. Z okien domów sączy się trupie światło telewizorów. Kroki Ewy odbijają się echem od murów starych, niskich kamieniczek i wciśniętych pomiędzy nie czteropiętrowych szarych bloków.

– Stuk-puk… stuk-puk… To moje buty – informuje Ewa. Jej tani elektroniczny zegarek wydobywa z siebie cichy, pojedynczy pisk. – Tik-tak… tik-tak… tik-tak… To zegarek, wiesz? – oznajmia ściszonym głosem, a przypadkowy przechodzień, patrząc pod mankiet swego płaszcza, mówi bez zdziwienia:

– Dziewiętnasta zero jeden.

– Tik-tak… tak… dziewiętnasta zero dwa – uśmiecha się Ewa.

Gdy wchodzi do domu, mama i Złotko tkwią przed telewizorem. Złotko próbuje odrabiać lekcje, matka ogląda pogodę w TVN.

– w porządku? – pyta, nie odrywając oczu od niżów i wyżów, które walczą ze sobą nad Europą.

– Tak – oświadcza Ewa.

– Pozbyłaś się tego?

– Jasne.

– Czego Ewa się pozbyła? – dopytuje się Złotko.

– Zęba – wyjaśnia matka.

– Bolało? – docieka Złotko.

– Nic a nic – uśmiecha się Ewa.

– Idź teraz do swojego pokoju i poleż sobie – mówi Teresa. – Koniecznie poleż.

Ewa kładzie się na wznak na swoim łóżku i patrzy w sufit. „Dlaczego? Dlaczego stamtąd uciekłam?”, zastanawia się, lecz nie zna odpowiedzi. Nagle zrywa się i ze schowków w ubraniu wyjmuje banknoty. Rozgląda się po pokoju, szukając bezpiecznego miejsca. Jest. Prawy górny narożnik szafy. „Nikt tu nie ściera kurzu i pewnie nie zetrze go jeszcze przez najbliższe miesiące”, stwierdza. Kładzie się ponownie na tapczanie, niemal w tej samej chwili, gdy ktoś naciska klamkę. Do pokoju wchodzi Teresa.

– Dobrze się czujesz? – pyta. Ewa kiwa głową.

– Może jakoś oddasz mi te dwa tysiące, choćby w ratach po pięćdziesiąt, co? Tak długo zbierałam – wzdycha Teresa.

W jej wzroku miesza się żal za utraconymi pieniędzmi ze współczuciem dla córki i z gniewem. Jej ręka nieśmiało wędruje w stronę policzka Ewy. Ewa odruchowo odwraca głowę. Nie wie, czy matka chce jej dotknąć, czy ją uderzyć, ale ta nieporadna pieszczota zaskakuje ją. Nie jest gotowa na jej przyjęcie.

– Biedactwo – mówi matka. – Ale jak dobrze pójdzie, to już jutro o tym zapomnisz.

Ewa znowu kiwa głową i w Teresie powoli narasta złość.

– Nie umiesz się po ludzku odezwać do rodzonej matki? To ja wydzieram sobie z gardła forsę dla ciebie, bo narobiłaś w domu bajzlu, a ty leżysz jak królewna i nawet słowa nie powiesz?

– Przepraszam – mówi Ewa, ale w jej głosie nie słychać żalu.

– Może następnym razem będziesz mądrzejsza – stwierdza kłótliwie matka. – Najpierw zainteresujesz się, kto to, a dopiero potem pójdziesz z nim do łóżka!

– Ty tak zrobiłaś? z tatą? – pyta Ewa i na twarzy Teresy pojawiają się czerwone plamy.

– Co? Niby co zrobiłam? – odpowiada gniewnie pytaniem na pytanie. – No, proszę, powiedz! Niby co?!

Wychodzi i trzaska drzwiami.

Niby co:

Maria trzaska drzwiami i wchodzi do łazienki. Teresa szybko się prostuje i przeciera usta rękawem. Za późno.

– Od kilku dni co rano rzygasz. Myślisz, że nie słyszę? Tym razem nie licz na moją pomoc. Nikt w naszej rodzinie tak się nie prowadził. Twoja babcia zaszła w ciążę dwa lata po ślubie, ja w półtora roku. Po kim ty to masz, do cholery? Myślisz, że jak jesteś ładna, to możesz się puszczać? Niech się brzydkie puszczają, a ty szukaj męża, bo inaczej nic z ciebie nie będzie. Skoro jesteś za głupia na studia, to znajdź takiego, co ma pieniądze. Mogłabyś być inżynierową czy doktorową, wyjechać z tego przeklętego miasta i zamieszkać tam, gdzie jeżdżą tramwaje i gdzie sklepy są trzy razy większe niż u nas. Ale ty dajesz się obmacywać byle łachmycie i z tego obmacywania są tylko skrobanki. Myślisz, że ludzie nie widzą, co robisz? – mówi Maria do córki. – Nie jesteś marchewką, żeby się skrobać co sezon.

– I nie zamierzam – mówi hardo Teresa.

– To niby co? Urodzisz?

– Urodzę.

– Czyje urodzisz? Tamten był kierowcą, a ten kto? Robotnik z fabryki azbestu? Myślisz, że wpuszczę takiego do domu? Obiecałam ojcu, świeć Panie nad jego duszą, że cię wykieruję na kogoś lepszego, a ty co? Kurwą chcesz zostać?

– Wyjdę za mąż – obwieszcza uroczyście Teresa i patrzy na matkę z chytrym zadowoleniem.

Ma dla niej niespodziankę. Dla niej samej to też niespodzianka. Wprawdzie nie tak miła, jak mogłaby być, ale to matka wciąż powtarza, że nie da się dwóch srok za ogon trzymać. Albo przystojny, albo bogaty. Albo się krzyczy i odlatuje do raju, albo najpierw się patrzy, kto, a potem pozwala na więcej. I może wtedy coś z tego będzie. Tym razem coś z tego będzie na pewno.

– On tak bardzo mnie kocha, że gdy mu powiem o dziecku, to się rozpłacze – mówi Teresa.

– Rozpłacze? Faceci, co płaczą, są niedorobieni, łzy są dla kobiet – krzywi się matka, ale patrzy na Teresę trochę łagodniej, z zaciekawieniem. – Kto to?

– Syn tego doktora, co mieszka przy rynku. Doktor jest taki wysoki i sztywny, a jego żona chyba nigdy nie zdejmuje kapelusza, nawet w łóżku – chichocze Teresa. – Będą mieli niespodziankę…

24
{"b":"100386","o":1}