Литмир - Электронная Библиотека

– Ten mały, chudy Janek? Syn doktora, co ludzi nie leczy, ale mu „doktorze” mówią, nie wiadomo czemu? a po co ci on? On do ciebie nie pasuje – stwierdza matka, ale Teresa widzi nagły błysk w jej oczach.

Matka już wie, że znowu przejdą o piętro wyżej, tak jak przeszły z kwaterunkowej sutereny w rozwalającej się ruderze do tego mieszkania w bloku. Ruderę rozebrano i postawiono w jej miejsce pięciopiętrowy blok. Teresa była wtedy dzieckiem, ale wciąż pamięta, jak matka chodziła po tych trzech małych pokojach i z namaszczeniem dotykała płytek PCV na podłogach.

– Miłe i gładkie – mówiła, mając w pamięci przegniłe deski podłogowe. – Wanna i kurki z ciepłą wodą – pouczała małą Teresę, gdy weszły do prawdziwej łazienki, a nie za zasłonkę w kuchni, gdzie polewały się wodą z garnka, zagrzaną na piecu. – Kaloryfery! Jakie ładne! – wołała, pokazując płaskie, czeskie panele, które już po roku pękły i wrzątek zalał nie tylko ich mieszkanie, ale i sąsiadów z dołu. Spółdzielnia wymieniła panele na żeberka, lecz robiła to w samym środku mroźnej zimy i Maria z małą Teresą siedziały w domu w kurtkach i płaszczach.

Jan płakał, gdy kochał się z Teresą pierwszy raz (a ona zaciskała zęby, myśląc o tym, kiedy wreszcie skończy). Jest zatem możliwe, że rozpłacze się na wieść o dziecku. Jego dziecku. Jego dziecku w niej. W końcu wiele razy jej powtarzał, że kocha w niej wszystko, zatem na pewno będzie kochał także to, co rośnie w jej brzuchu.

– Ten mały, chudy Janek… – zaczyna ze złością Teresa (irytuje ją, że nie jest tak przystojny i wysoki jak Jacek) -…ten mały chudy Janek studiuje w Krakowie, jeździ za granicę na konkursy, już był w Moskwie, w Pradze, w Lipsku i będzie sławnym pianistą! – woła. – Zamieszka w Krakowie, a może jeszcze dalej! w Warszawie! Będzie wychodzić we fraku na scenę i kłaniać się! Ludzie będą mu bić brawo! i ani się obejrzysz, jak przyjadę tu w futrze i własnym samochodem! Maria podnosi się z kanapy sprzed telewizora.

– On wie, że już miałaś jedną skrobankę?

– Nie – burczy wściekła Teresa. – Jeśli chcesz wiedzieć, to ja dla niego jestem jak święta, rozumiesz?

– Wreszcie mądrzejesz – mówi matka. – a jego rodzice wiedzą o ciąży?

– Skąd mają wiedzieć, skoro on jeszcze nie wie?! – drze się Teresa.

Cała ta rozmowa ją wkurza. To ona miała nią kierować, a nie matka i ona zamierzała wybrać moment, w którym powie, że jest w ciąży. Najpierw Janowi, a potem matce. Teraz wyczuwa, że coś jest nie tak. W oczach i głosie matki dostrzega błysk chytrości i determinacji. Patrzy na nią z niepokojem i czeka, co też ona wymyśli.

„Gdy byłam mała, mama wciąż powtarzała: «…a kiedyś, dzięki tobie, wyjdziemy z tej nory». Zawsze spodziewała się po mnie więcej, niż mogłam dać. Jestem jej kuponem totka, na który wciąż nie pada żadna wygrana”, myśli Teresa z niepokojem.

Tymczasem Maria idzie do przedpokoju, wyjmuje z szafy odświętną chustkę, czarną w różowe kwiaty, ze srebrną nitką i starannie zakłada ją na głowę, przeglądając się w lustrze. Tak ubiera się tylko na sumę do kościoła przy rynku, gdzie chodzą wszyscy ważniejsi ludzie z miasta, z Janem i jego eleganckimi rodzicami włącznie.

– Ubieraj się – mówi teraz do Teresy.

– Po co? – pyta dziewczyna z niepokojem.

– Idziemy do pani kapeluszowej i pana doktora. Znam dom, w którym mieszkają. Najładniejsza kamienica w rynku. Przed wojną były tam najdroższe mieszkania, matka mi mówiła. Sprzątała w nich. Po wojnie wszyscyśmy jednakie dziady, ale jednak oni trochę lepsi. I to ja będę z nimi rozmawiać, a nie ty.

Teresa zamiera. Czuje, jak w gardle rośnie jej twarda pingpongowa piłeczka i dusi.

– Nie rób mi tego. Ja sama to załatwię. Z nim, nie z nimi – bełkocze, bliska płaczu.

To Jan miał płakać, nie ona. Bo to nie tak miało być. Miało być inaczej. Ona mówi o tym Janowi. Jan się wzrusza. Oboje idą do tego wciąż pięknego domu przy rynku i proszą o błogosławieństwo jego rodziców. Jego rodzice cieszą się, że będą mieć ładną synową…

– Jak ty się zabierzesz za załatwianie tego, to dostaniesz od nich na skrobankę, a jego wyślą do tej Moskwy czy Pragi. W każdym razie ja, gdybym miała zdolnego syna, właśnie tak bym zrobiła – oznajmia Maria. – Ponieważ mam głupią córkę, sama wszystko załatwię. Jak dobrze pójdzie, to w trzy miesiące weźmiesz ślub w białym welonie. W kościele przy rynku.

– Nie rób mi tego – powtarza Teresa zdławionym głosem.

– Dlaczego? – pyta matka.

– Bo to wtedy nie będzie mój ślub, mój welon, mój mąż i moje dziecko, rozumiesz?

– Nie. Nie rozumiem – mówi matka i dodaje twardo: – Idziemy, a jak nie chcesz iść ze mną, pójdę sama.

– To idź sama – szepcze Teresa.

Jan nazajutrz płakał. Płakał i były to łzy miłości i żalu.

– Nie wkurzasz się na mnie? – upewniała się Teresa.

– Nie – odpowiedział Jan. – Na siebie.

– Nie chcesz tego dziecka w ten sposób, tak? – powiedziała wtedy ze zrozumieniem i był to chyba pierwszy i jedyny raz, gdy rozumiała go tak dobrze.

– Tak – odparł Jan. – Zawiodłem ich. Chciałem najpierw skończyć uczelnię i dopiero potem, pokazując im dyplom, powiedzieć, że się pobieramy. Pewnego dnia jedlibyśmy we czwórkę obiad i ja bym im szepnął, że będą mieć wnuka. Albo wnuczkę. I oni by się strasznie ucieszyli. I wszyscy razem byśmy płakali ze szczęścia. Bo to byłby nasz wybór i ich zgoda. Oni by się od razu zgodzili, bo mnie kochają. To nie tak miało być.

Jan otarł łzy i przytulił Teresę. Odruchowo go objęła i przez chwilę wydawało się, że jest na odwrót: że to on, drobny, szczupły, niewysoki, tonie w objęciach tej wysokiej, mocno zbudowanej dziewczyny.

– Żałujesz – szepnęła Teresa.

– Nie. Przecież cię kocham. I już kocham to coś, co w tobie rośnie.

– Mamo? – mówi pytająco Ewa. – Czemu nic nie mówisz? Gniewasz się?

– Nie, kotku – mówi miękko matka. – i już się nie martw. Z forsą też coś wymyślimy.

– Mamo… – zaczyna znowu Ewa, a jej wzrok wędruje do narożnika szafy. – Posłuchaj, coś ci chciałam powiedzieć…

Ale Teresa pociąga leciutko nosem i przerywa:

– Poleż spokojnie. Odpocznij. Zajrzę jeszcze do ojca.

Ewa milknie, zdziwiona. Nikt od dawna nie zachodzi do ojca, a zwłaszcza matka. Ewa kilka dni temu weszła tam z uczuciem, że wkracza do obcego miejsca, łamiąc jego prywatność. Tak było i tak jest, choć nie wiadomo czemu.

Zza drzwi Jana, jak zwykle, cicho sączy się muzyka. Mimo lat, w czasie których – chcąc, nie chcąc – wciąż ją słyszała, Teresa nigdy nie nauczyła się odróżniać Bacha od Mahlera i Debussy’ego od Griega. I nie chce.

Nie lubi tej muzyki.

Najpierw ma zamiar zapukać, lecz zaraz myśli gniewnie, że pukanie do drzwi własnego męża uwłacza jej godności. „Zamknął się przed nami”, stwierdza oskarżycielsko. „Zamknęłyśmy się przed nim”, przelatuje jej przez głowę. Naciska klamkę i wchodzi.

– Jan… – zaczyna i właściwie nie wie, co chce powiedzieć. „Chcę go po prostu objąć, tak jak wtedy, choć inaczej”, myśli. „Nie wiem dlaczego, ale chcę. Chcę mu powiedzieć, że… Co ja mu chcę powiedzieć?”

Jan odruchowo ścisza płytę. Na biurku obok okularów leży otwarta książka. W pokoju, w świetle lampy, unoszą się drobinki kurzu. „Nigdy mu nie posprzątałam. Od ilu lat? Dwóch? Trzech? i właściwie dlaczego?”, niepokoi się. „No jak to! Przez te książki! Tyle ich wciąż gromadził, ciągle musiałam je gdzieś układać, przestawiać, upychać, żeby nie zabałaganiały całego domu, aż wreszcie powiedziałam, żeby zrobił z nimi porządek albo wyrzucił je w cholerę… Tak, to przez książki. I wtedy on urządził sobie pokój na górze, a Złotko przeniosła się obok mnie”.

– Jan… – powtarza niepewnie, a on patrzy na nią i Teresa ma uczucie, że dostrzega w jego oczach własne odbicie. „Jestem gruba”, myśli. „Gruba i zaniedbana. I on to widzi. Patrzy na mnie i to widzi. A ja przez niego jestem gruba. Jem za dużo ze złości, że to wszystko tak się potoczyło”.

– Chciałaś coś? – pyta Jan we właściwy mu sposób, cicho, bez emocji.

25
{"b":"100386","o":1}