Wzrok kobiety ześlizguje się na jej brzuch.
– To może być na dniach – mówi bez zdziwienia.
– Ono mogłoby tu się urodzić. Chciałabym, żeby tu się urodziło.
– Tu jest przychodnia i lekarz, dwa kilometry stąd, ale lepiej by ci było w mieście – stwierdza rzeczowo stara.
– Jeżeli dziecko zobaczy coś pięknego zaraz po urodzeniu, jezioro, las, łąkę, to samo też może być piękniejsze i lepsze.
Kobieta uśmiecha się pobłażliwie, odwraca głowę i patrzy w mroczniejący las.
– Nie wiem, nie wiem, czy to tak. No cóż… Możesz tu posiedzieć, skoro bardzo chcesz. Mam klucze. Ale wiszę na kreskę w sklepie, jak wszyscy tutaj. Daj sto złotych, to pozwolę ci tu zostać przez dwa tygodnie. Dłużej nie, bo napiszą do Niemców, że źle pilnuję ich domu.
– Kto napisze?
– Sąsiedzi. Z zawiści. Nie właź też ludziom we wsi w oczy. Oni nie kochają letników tak, jak letnicy sobie myślą.
„Kto właściwie kogo kocha?”, zastanawia się Ewa, zaścielając kocem niski tapczan. „Nie kochają się nawzajem pasażerowie pociągów, przechodnie na ulicach, kupujący i sprzedający, sąsiedzi i Żydzi, mieszkańcy domu Wielkiego Brata, normalne rodziny, ludzie ze wsi i letnicy. Gdzie są ci, którzy się kochają?”
Ewa otwiera drewniane okiennice. Za oknem mrocznieje jezioro i szarzeje łąka. „W dzień będą pewnie zielono-niebieskie”, myśli. Okolica gada ściszonym śpiewem wody, leniwym poszumem drzew, symfonią wygrywaną przez chór żab i świerszczy.
– Ono, to jest cisza – szepcze Ewa. – Tak przemawia cisza. Jeszcze nigdy tego nie słyszałoś. Szszszszy… szszszszuuuu… szszszszyyyyy… szszszuuuu…
Przykrywa się kocem i powoli zasypia. Duża, biała sowa przysiada na dachu domu i bezszelestnie wchodzi do jej snu.
Teresa przewraca się w pościeli, która zwilgotniała od jej dużego, rozpalonego ciała. Każdy centymetr poduszki jest mokry, gorący i parzy w policzki. Każde zagłębienie w materacu stwarza niewygodę. Nogi nie potrafią znaleźć właściwego miejsca, ręce bolą tak, jakby cały dzień dźwigała ciężary. Gdzieś niedaleko krzyczą pijacy, szczekają psy, potem rozpaczliwie miauczą koty. Spoza zasłon sączy się światło ulicznych latarni i bladego księżyca. Jej pokój – dawna małżeńska sypialnia – jest w tym świetle obcy i wrogi. A łóżko – podwójne małżeńskie łoże kupione niegdyś na talony („wyposażenie dla młodych par” – meble można było kupić tylko po okazaniu zaświadczenia z urzędu stanu cywilnego) – jest po prostu za duże.
Teresa przewraca się z boku na bok, czuje się obolała, samotna i nieszczęśliwa. Dopada ją zapach własnego potu i robi się jej niedobrze.
– Pływam… Pływam we własnym pocie – myśli. – Czy to już klimakterium? Niemożliwe. Tak wcześnie?
Nagle zrywa się i boso, w zmiętej koszuli, która przykleja się do jej wilgotnego ciała, pędzi przez salon, wspina się ciężko na zimne, betonowe schody i bez pukania wpada do pokoju Jana.
Jan śpi skryty pod kołdrą. Nie widać nawet czubka jego głowy i Teresa w pierwszej chwili sądzi, że w łóżku nikogo nie ma, a tylko spiętrzona kołdra i ona sama w pustym pokoju, nagle zmarznięta – i wydaje z siebie cichy, płaczliwy skowyt. Ten dźwięk nie budzi Jana, ale sprawia, że porusza się on przez sen i powoli, powolutku, z namysłem, jak zwykle, przewraca się na drugi bok.
„Więc on tu jest, jest cały czas, to ja po prostu nigdy tu nie wchodzę, nawet nie wiem, jak on sypia, wyprostowany czy skulony, a może właśnie tak, zwinięty jak płód i wtedy wydaje się, że wcale go nie ma”.
– Jan… – mówi półgłosem. – Jan! – powtarza głośniej, natarczywie.
On nagle wychyla się spod kołdry, siada i przytomnieje, patrzy na nią z niepokojem. Jej widok tutaj, o tej porze, jest tak niepojęty, że pierwsze, co mu przychodzi do głowy, to że stało się jakieś nieszczęście.
– Ewa…? – pyta przerażony.
– Jaka Ewa, to przecież ja – skarży się Teresa cienkim, dziecinnym głosem.
– Co się stało? – pyta Jan, trochę uspokojony. Nagły przypływ lęku już go opuścił, teraz górę bierze zdziwienie.
Teresa siada obok niego na wąskim tapczanie, który niemal zapada się pod jej ciężarem i wybucha płaczem. Deski donośnie skrzypią i Jan myśli, że lekka konstrukcja mebla zaraz się pod nimi zawali.
– Jestem stara i samotna – mówi nagle Teresa, gwałtownie szlochając. Jest mokra nie tylko od potu, ale i od łez, które płyną po jej twarzy i szyi wąskimi strużkami.
– Masz raptem czterdzieści jeden lat – zauważa trzeźwo Jan.
– Co z tego? – przerywa mu, wciąż szlochając. – Wiem, jak wyglądam, jestem jak beczka, wielka, tłusta beka, wiem, że już nic mnie nie czeka od życia, żadna wielka miłość czy inna niespodzianka, wszystkie dni będą zawsze do siebie podobne i nawet w totka nie wygram, tak jak ty nie wygrasz w „Milionerach”. Ewa odeszła nie wiadomo gdzie, Złotko dorośnie i też odejdzie, ty jesteś tu, na górze, a ja sama na dole, wszystkie noce sama i wciąż mi się śni ta nasza beznadzieja, a potem rano nie chce mi się otworzyć oczu, bo wiem, że nikt mnie nie kocha i ja nikogo nie kochałam tak mocno, by to przetrwało i teraz jestem sama, sama, sama, nikt mnie nie chce, nikogo nie mam, o Boże, co ja zrobiłam ze swoim życiem i co ono zrobiło ze mną, taka jestem głupia, stara, głupia krowa, wszystko psuję, marnuję to, co mam, dlaczego tak jest…
– Teresa, Teresa – mówi uspokajająco Jan, obejmując jej szerokie, wilgotne plecy, a ona instynktownie przytula się do niego. Po raz pierwszy ta duża, zbyt duża kobieta, tonie w jego objęciach, zatapia się w nich i słucha tego, co on jej szepcze: – Cśśśśśśśś… Masz dużo, bardzo dużo, musisz tylko polubić to, co masz, choćby trochę, troszeczkę, bo z tym jest tak jak z kotem. Nigdy nie chciałaś mieć w domu żadnego zwierzaka, a gdybyś miała kota, tobyś wiedziała, że on niby jest sam, sam łazi sobie po domu, niby ma cię w nosie, nie patrzy na ciebie, niby rządzi się tylko swoimi prawami, a jednak gdy go pogłaskasz, choćby czasem, to on nadstawia grzbiet, ociera o ciebie głowę, mruczy i pokazuje, jak bardzo cię kocha, jaka jesteś dla niego ważna. I tak naprawdę to on nie istnieje bez ciebie. Teresa, to takie proste… Wyciągnij tylko czasem dłoń, to przecież łatwe…
Teresa, wtulona w niego, już nie czuje, jak bardzo jest chudy, drobny, niepozorny, przeciwnie, Jan wydaje się jej teraz duży, wielki, ogromny, jej poczucie bezpieczeństwa rośnie, a poczucie winy maleje i już tylko pyta niepewnym, choć nienawykłym do niepewności głosem:
– Ale wrócisz do mnie, do naszej sypialni? Wtedy już nie będę się bać.
– Wrócę, wrócę – mówi on. – Ale spróbuj budzić się rano, myśląc, że masz przed sobą jeszcze jeden darowany dzień, że nie wiadomo, ile ich będzie, przecież codziennie może nas dopaść coś złego, więc naucz się cieszyć, gdy nic nas nie dopada, pokaż życiu, że je lubisz, pokaż, że umiesz je kochać. Nie musisz kochać mnie, ale pokochaj ten dom, jego ściany, podłogę, a dom od razu wypięknieje, taki, jaki jest. Spróbuj polubić ludzi, którzy przejdą po tej podłodze, uśmiechnij się do nich czasem, odejdź od tego cholernego telewizora i z nimi porozmawiaj…
– Tak, tak… Tak. Jutro – mówi Teresa, bierze jego poduszkę, kołdrę i oboje schodzą na dół, do niegdysiejszej małżeńskiej sypialni, chłodnej, obcej, pozbawionej uczucia, wchodzą do niej, aby ją ogrzać swoim lękiem i swoją nadzieją.
A gdy ona już śpi, cicho pochrapując, on myśli o poranku, o jej donośnym głosie, który przemknie przez dom jak gradowa burza: „Złotko, wstawaj, spóźnisz się do szkoły! No co jest, do cholery! Jan, przestań się wylegiwać, co sobie wyobrażasz, że wszystko będzie tylko na mojej głowie? Patrz, wóz meblowy… Te skurwysyny z naprzeciwka kupili sobie komplet z kanapą i nowy telewizor! a w naszym kolory szarzeją, codziennie szarzeją i pewnego dnia znikną. Co wtedy zrobimy?” Po kilku godzinach wypełnionych trzaskaniem garnkami w kuchni ona hałaśliwie postawi obiad na zagraconym stole, nieapetyczny, zawsze trochę przypalony i będzie siorbać zupę, nie odrywając oczu od telewizora. A wieczorem zastygnie przed Big Brotherem, przed telenowelą, „Milionerami”, przed biesiadą w „Dwójce”, mając koło siebie Złotko, przebiegającą nerwowo oczami od szkolnych zeszytów do ekranu. „Złotko, podyktuj mi sześć liczb”, powie, „może choć raz wybierzesz te szczęśliwe”.