Литмир - Электронная Библиотека

…więc Teresa śpi, a Jan patrzy na nią z rosnącym współczuciem. „Teresa, Teresa, jakie to straszne mieć telewizor za jedynego przyjaciela. Jaki to zawodny i cyniczny przyjaciel. Jak żałosny jest chocholi taniec, który codziennie z nim odprawiasz. Teresa, jak mi cię żal”.

Ewę z głębokiego snu wyrywają niecierpliwe, wcześnie rozbudzone ptaki i gwałtowne ruchy dziecka. Ono już nie śpi, świadome nowego, innego miejsca, obraca się, porusza, zapewne szeroko otwiera oczy, marszczy brwi, zaciska dłonie.

„…a może ty widzisz wszystko, wszyściutko, ale tak jak marynarze w łodzi podwodnej? Może moje oczy są twoim peryskopem?”, zastanawia się Ewa. „A może patrzysz nawet z kontynentu na kontynent i z planety na gwiazdę? Może oglądasz to, co dopiero będzie i co nam nie jest dane widzieć?”

Gromady ptaków za oknem coraz głośniej śpiewają rywalizującymi ze sobą chórami, a ich dyrygenci pragną zagłuszyć konkurentów.

– Ono, pierwszy raz budzą nas ptaki, a nie mama, nie trzaskanie drzwi lub agresywny głos radia czy telewizora. Ono, posłuchaj… Tirli… tiiit… piiiiit… piuuuu… piuuit! Już wiem, dlaczego nigdy nie słyszałyśmy ich koło naszego domu. Tam nie ma drzew. Ani jednego. Mama twierdziła, że zasłaniają widok i zabierają światło. Kazała je wyciąć. Teraz jest światło, ale nie ma ptaków. I co to za światło… Ono, spójrz: światło jest tutaj całkiem inne. Jakie…? świetliste. Nabiera koloru od wszystkiego, co je otacza, a otacza je zieleń, woda i niebo, więc jest soczyste jak trawa, przejrzyste jak woda i lekkie jak chmury. Złote od słońca. W deszczowe dni pewnie nabiera koloru od chmur.

Ono przeciąga się z zaciśniętymi piąstkami i marszczy czoło.

– Nie, nie będzie deszczu, te chmury są białe – uspokaja Ewa.

Wstaje, szpera w plecaku i zjada wczorajszą bułkę z konserwą, czując się trochę winna, bo Ono już rozróżnia smaki. Na szczęście bułka nie jest gorsza od dwudniowego makaronu z sosem pomidorowym.

– Pójdziemy do lasu. Nigdy nie byłoś w lesie, ja wprawdzie byłam, ale piętnaście lat temu. Jak to się stało, że potem już nigdy? Wiem, las mnie nie interesował, myślałam, że to tylko drzewa.

Wyszła na otuloną dzikim winem werandę z poczerniałych od starości belek – i zatrzymała się, usiłując przywołać echa dziecinnego głosu i śmiechu mężczyzny. Po chwili wzięła z sieni krzesło, ustawiła je na werandzie mniej więcej w tym miejscu, w którym stało na starej fotografii – i usiadła.

Najpierw poczuła ciepłe promienie słońca na twarzy i ramionach. Potem usłyszała ciche, ledwo słyszalne skrzypienie starych belek i szept dzikiego wina. „Kochamy cię”, mówiło wino do werandy. „Obejmujemy cię i chronimy przed deszczem, wiatrem, chłodem. A ty dajesz nam wsparcie i pozwalasz piąć się ku słońcu”. „Taaaak… taaaaku… taaak”, zaskrzypiała weranda. „Kocham cię”, powiedział tata młodym, jasnym głosem, a ona roześmiała się szczęśliwie i beztrosko. Weranda oddała i z powrotem wchłonęła w siebie te dźwięki sprzed lat.

Dopiero wówczas Ewa usłyszała odgłosy wsi. Natarczywe gdakanie kur, przeciągłe muczenie krów, rżenie koni, wesołe lub gniewne pokrzykiwania, śmiechy dzieci, warczenie traktora. Ktoś nieopodal klął zirytowany, lecz nie przeszkadzało jej to, miała uczucie, że to część tego krajobrazu, tak jak pokrzywy rosnące pod płotem obok kępy malw.

Po niebie przepłynęły kolejne białe chmurki, powierzchnia jeziora na krótko wzburzyła się od uderzenia wiatru, aby zaraz znów się wygładzić i wtedy dobiegło do niej brzęczenie pszczół, buczenie trzmieli, a zaraz potem dziwny szum, wygrywany na nieznanym instrumencie. Melodia dobiegała od strony jeziora, więc odwróciła głowę i ujrzała gromadę lecących łabędzi. To ich wielkie, mocne skrzydła w zderzeniu z powietrzem, grały ten niezwykły muzyczny motyw.

„Tata musiał tu być szczęśliwy. Tyle muzyki wokół”, pomyślała.

I wtedy ponownie usłyszała szczęśliwy śmiech mężczyzny i cienki dziecinny głosik:

– Ale gdzie są te fauny, tatusiu?

– Ależ tu, kochanie, na łące, musisz tylko dobrze się przyjrzeć. Nie wystarczy patrzeć z zewnątrz, musisz jeszcze zajrzeć w głąb… w głąb łąki i siebie.

Przyjrzała się uważnie łące, zobaczyła polne kwiaty rozsiane różowymi i żółtymi kępami na rozsłonecznionej murawie, ciemny, ostry kontur dużych drzew, grube fałdy ziemi pokryte trawą, widziała nawet kręte korytarze kretów poprzecinane korzeniami.

– Fauny, Ono… Musimy zobaczyć fauny. Gdy je zobaczymy, wszystko się ułoży. Wiem o tym. Czuję to – powiedziała.

Ale faunów wciąż nie było.

– Gdzie jest Ewa, mamo? – spytała Złotko drżącym głosem.

– Załatwia swoje sprawy – burknęła Teresa.

– Jakie sprawy?

– Swoje sprawy. Kobiece sprawy – oznajmiła poirytowana Teresa. – Jesteś za mała, by o tym rozmawiać.

– Co to są kobiece sprawy? – nalegała Złotko.

– A, takie tam – oznajmiła Teresa i nagle parsknęła śmiechem.

Takie tam kobiece sprawy:

w mieszkaniu jest zimno. Mróz ciągnie od nieszczelnych okien, wciska się szparami starej podłogi, wślizguje się przez wypaczone drzwi. Gdy nocą na dworze temperatura spada poniżej dwudziestu stopni, to nawet gdy Maria porządnie napali w piecu, nad ranem w miednicy osadza się cieniutka warstewka szronu (w tej starej czynszówce nigdy nie było łazienek, a w suterenach tym bardziej, sutereny zbudowano niegdyś dla tych, którzy łazienek nie potrzebowali, bo ledwie starczało im na czynsz. Ale Maria z Teresą już mają przydział na spółdzielcze mieszkanie i wiedzą, że będzie tam prawdziwa łazienka, dwa metry na dwa i pół. „Jaka duża”, mówi Maria ze zdumieniem. „Tyle miejsca tylko po to, żeby się człowiek mógł ochlapać?”).

Maria już rozpaliła w piecu, ale mieszkanie jeszcze się nie ogrzało. Teresa, ziewając, wychodzi spod pierzyny (Maria nie uznaje kołder, nic się nie równa dobrej przedwojennej pierzynie) i wciąga na siebie cienkie figi.

– Co to jest? Jak można nosić w zimie takie coś zamiast majtek? – zrzędzi Maria, dmuchając na żarzące się drewienka.

– Wszyscy takie noszą. Dlaczego nie kupisz gazety, żeby rozpalić w piecu, tylko męczysz się z tymi szczapkami? – pyta Teresa.

– Gazety… Po co mi gazety, przecież we wszystkich piszą to samo? Drewno to drewno, jest prawdziwe i pewne, a gazeta to kłamliwy kawałek papieru, nawet ogień jej nie lubi. Pytam, co ty na siebie wkładasz? Jest zima! Za moich czasów szanujące się dziewczyny już w jesieni nosiły ciepłe majtki, porządne, długie, przed kolano, bawełniane, wełniane, flanelowe, a wy cały rok latacie w czymś takim! Zachorujesz na kobiece sprawy!

– Jakie kobiece sprawy? – parska Teresa. – Nazwijże to po ludzku.

– Nie będziesz mogła mieć dzieci, bo przeziębisz sobie kobiece sprawy – powtarza dobitnie matka.

– Jajniki! Przeziębię jajniki, tak? o to ci chodzi?

– Nie mówię o takich świństwach. Nie jesteś lekarką, żeby używać takich paskudnych słów. Ale wiesz co? Już rozumiem, dlaczego dziewczyny źle się teraz prowadzą: z powodu majtek. To, co nosisz, jest tak pomyślane, żeby odsłaniać, a tamte nosiło się dla zdrowia i przyzwoitości. Dla kobiecych spraw. I dlatego kobiety nie miały problemów z rodzeniem dzieci, a dziś je mają. I puszczają się, żeby pokazać te majtki, bo tamte nie były do pokazywania, o, nie, wręcz przeciwnie. Barchanowe majtki to była wstydliwa, ale zdrowa kobieca sprawa.

– z czego się śmiejesz, mamo? – pyta kapryśnie Złotko.

– Tak sobie, z niczego – mówi Teresa i nagle przypomina sobie, jak zobaczyła kiedyś Ewę w stringach. Dwa czarne paski, które niczego nie zakrywały. „Tak, tak”, myśli teraz z zimną furią. „Mama miała rację. Te majtki wymyślono dla pokazywania, nie dla przyzwoitości. To przez nie Ewa zaszła w ciążę nie wiadomo z kim”.

Złotko pyka pilotem i na ekranie telewizora w szybkim tempie zmieniają się obrazy. Jak zwykle gdzieś jest wojna, a gdzieś płoną lasy. Lawiny błota spadły na małą alpejską miejscowość. Powódź w Chinach. Seryjny morderca schwytany w Anglii. Zorganizowana grupa pedofilów odkryta dzięki Internetowi. Piętnastolatek zabił ojca w Nowej Hucie.

84
{"b":"100386","o":1}