– Na Boże Narodzenie trzeba się więcej naharować. Pewnie myślicie, że to, co stoi na stole, to z nieba spadło. A tu człowiek nogi sobie uchodzi po sklepach, swoje wystoi przy kuchni i dlatego jest. W życiu nic nie ma za darmo. A okna umyć, a dywan wytrzepać, a podłogi wypastować…
– Musisz to robić w święta?
– Wszyscy to robią w święta.
– To ty rób po świętach.
– Znalazła się, mądrala… Jak wszyscy coś robią, to wszyscy i coś w tym musi być.
– Chodźmy po śniadaniu na spacer, już wiosna i słońce i w ogóle.
– Jaki spacer? Gdzie i po co? i zaraz będą Kiepscy.
– Ten baranek to nie wiadomo do czego podobny. Na pewno nie do baranka.
– Foka? Przypomina fokę, prawda?
– A gdzie ty widziałaś fokę? Na obrazku? Może żywa foka też przypomina baranka?
– A ty tobyś się odezwał. Chociaż od święta byś się odezwał.
– Powiedziałem: Alleluja.
– Tata powiedział: Alleluja. Naprawdę. Nie słyszałaś?
– Cud boski, bo powiedział: Alleluja.
– A co to znaczy „Alleluja”?
– …
– Pytam co znaczy „Alleluja”?
– …
– Jan, co znaczy „Alleluja”?
– Okrzyk radości, chwalcie Pana. Po hebrajsku.
– Po żydowsku?! To my w święta mówimy po żydowsku, no co ty!
– A w szkole mówili, że Żydzi ukrzyżowali Chrystusa.
– Kto tak mówił?
– Ksiądz.
– Złotko, nie tak, to skomplikowane. Chrystus też był Żydem…
– Przestań. Naopowiadasz jej głupot i znów będzie mieć kłopoty w szkole. Lepiej niech się nie wychyla. Niech mówi, jak inni mówią. Moja mama zawsze powtarzała: „Rób tak jak inni, dobrze na tym wyjdziesz”.
– Tak, babcia Maria zawsze tak mówiła. Pamiętam.
– I co zrozumiałaś z jej mądrych słów? Gówno. Babcia zawsze mówiła, że w porządnej rodzinie najpierw jest ślub, a potem dziecko, a ty robisz wszystko na odwrót. I wstyd nam przynosisz.
– Nie na odwrót! Nie na odwrót, bo ślubu nie będzie! Żadnego ślubu nie będzie!
– Dlaczego nie będzie? Nie chcesz długiej sukni i białego welonu? a ja bym chciała być twoją druhną!
– Złotko… Złotko…
– Żeby wychodzić za mąż, trzeba mieć za kogo. Żucie, mlaskanie, szczękanie sztućców. Bezkształtny cukrowy baranek pośrodku stołu. Stół – z kawałkiem papieru wetkniętym pod jedną z nóg, żeby się nie kiwał – ustawiony tak, by z każdego miejsca widoczny był telewizor. Gałązki borowiny udające bukszpan. Jajka na twardo z siną obwódką wokół żółtka, nierówno zafarbowane w wywarze z cebuli. Chrzan tak ostry, że w oczach kręcą się łzy od samego zapachu. Najtańsza kiełbasa. Kupny sernik. Dobiegający z kuchni zapach gotowanej kapusty. Biały obrus poszarzały od wielokrotnego prania.
Biały obrus:
Teresa dostała go w prezencie ślubnym od teściowej.
– Jest bardzo stary – powiedziała teściowa z cichym westchnieniem.
– Widzę – odparła Teresa z pogardą i z lekkim niepokojem. Jeśli ich nie stać na kupienie nowego obrusu, to może są biedniejsi, niż sądziła?
– To oryginalny stary atłas i bardzo delikatny, piękny haft richelieu. A frędzelki są z prawdziwego jedwabiu. Ten kolor nazywa się ecru.
– Taaa… – powiedziała Teresa niepewnie.
– Nie pierz go przypadkiem w ciepłej wodzie, dawaj do czyszczenia i rób to od razu, po jednym użyciu, żeby nie zszarzał. Ale nie kładź go na stół przy byle jakiej okazji, tylko w święta.
– Yhm – przytaknęła Teresa. „Co ona z tym obrusem? Oszalała?”
– Ten obrus pamięta wszystkie rodzinne uroczystości. Mój ślub, chrzciny Jana, nasze Boże Narodzenia i Wielkanoce… Wszystkie nasze najważniejsze i najpiękniejsze dni. Zastanawiałam się, czy ci go dać, czy może schować dla wnuczki, gdy się już urodzi. Ale pomyślałam sobie, że dla Jana ten obrus na waszym stole będzie ciągłością, przypomnieniem tego, czym ma być dom. Gdy kładliśmy ten obrus, nasz stół przemieniał się w stół czarodziejski, stół, który nas łączył. Jakby nitki tego haftu tak nas spajały jak dwa brzegi tego samego materiału. Dzień, w którym wyciągałam ten obrus z szafy i rozpościerałam na stole, zawsze zapowiadał coś ważnego. Mały Jan był wtedy bardzo podniecony, lubił gładzić go rączką, tak jakby głaskał kota. Wiesz, Tereso, mam uczucie, że ten obrus wyzwalał w nas miłość. Ja, mój mąż i Jan stanowiliśmy przy nim jakąś mocną jedność. Budziła się w nas pamięć o naszych rodzicach, dziadkach Jana, pamięć całego rodu i jego zasad, z tą najważniejszą na czele, że mamy się kochać i musimy umieć to sobie okazać, bo tylko to ratuje nas przed wrogością świata.
„Zwariowała”, myśli Teresa, patrząc na miękki kawałek jasnokremowej tkaniny. „Przecież to tylko obrus. Głupi obrus. W dodatku stary”.
– Gdy będzie wam źle, gdy poczujesz, że rodzi się w was obcość, kładź ten obrus na stole. Potem zwołaj całą rodzinę, zasiądźcie naprzeciw siebie i spójrzcie sobie w oczy. Weźcie się za ręce i trwajcie tak przez chwilę, a zobaczysz, że wróci dobry czas. Bo to jest magiczny obrus – zakończyła teściowa z tym ulotnym, niezrozumiałym uśmieszkiem, który tak bardzo denerwował Teresę, gdyż miała uczucie, że matka Jana z niej kpi.
Już w czasie pierwszych świąt obrus został zaplamiony czerwonym barszczem, tłuszczem z ryb i kompotem z suszonych śliwek.
„Nie będę go przecież nosić do pralni i jeszcze płacić”, pomyślała Teresa i wrzuciła go do pralki z innymi rzeczami.
Obrus po wysuszeniu dziwnie się skurczył, a tajemniczy kolor „ecru”, jak nazwała go matka Jana, zamienił się w zwykły bladożółty, potem w biały, a przy następnym praniu zaczął szarzeć. Miękkie frędzelki splątały się, zesztywniały jak postronki i pewnego dnia Teresa obcięła je nożyczkami. Haft richelieu zaczął wysnuwać pojedyncze nitki, które wciąż zaczepiały się o czyjeś palce i Teresa wyszarpywała je każdorazowo przy prasowaniu, nienawidząc tej czynności, gdyż atłasowy materiał fałdował się pod gorącym żelazkiem, wybrzuszał w jednych miejscach, a kurczył w innych. A mimo to jeszcze wciąż kładła ten obrus na stole w świąteczne dni, jakby posłuszna nieobecnej teściowej i rozpościerając go, poszarzały, z zastarzałymi plamami, za każdym razem zastanawiała się z zabobonnym lękiem: „A może rzeczywiście odebrałam mu magiczność? Może on ją naprawdę miał? Nie, to bzdura… głupoty… Magiczny obrus, też wymysły!”
– Ewa, sprzątaj ze stołu. Obrus wrzuć do pralki, bo znowu jest uświniony. Złotko, zasłoniłaś cały ekran, przesuń się. Jan, gdzie się wleczesz? Chociaż w święta posiedziałbyś z rodziną i pooglądał telewizor jak normalni ludzie.
Prezenterka w telewizorze ma odświętną bluzkę, a obok niej stoi wielki dzban pełen kunsztownie ułożonych kwiatów. Kwiaty są kolorowe, mają budzić skojarzenie ze świętami, wiosną, radością, a bluzka prezenterki jest wyszukana, a zarazem prosta, tą kosztowną prostotą wielkich salonów mody. Teresa o tym nie wie, ale zazdrości prezenterce tej bluzki, starannego makijażu, szczupłej sylwetki – wprawdzie tylko do połowy, bo tyle widać i Teresa pociesza się, że kobieta ma grube biodra, krótkie, krzywe nogi i pantofle równie zniszczone jak jej własne.
– Chciałabym mieć taką bluzkę – mówi. – Nigdy nie będę mieć takiej bluzki – dodaje i pogrąża się w lekturze kolorowego tygodnika.
Jan niezgrabnie wstaje i powoli zmierza w stronę schodów. Teresa, zapatrzona w pismo, już nie zwraca na niego uwagi, więc Jan przyspiesza w obawie, że ktoś go zatrzyma i każe zasiąść przed telewizorem.
– Gdzie jest długopis? – woła Teresa. – w tym domu nigdy nie ma długopisu, jakby tu żyli sami niepiśmienni! O, jest – mówi z ulgą, sięgając do szuflady w stole i znów przywiera wzrokiem do psychotestu, który powie jej prawdę o tym, jaka jest.
„W miłości masz zwyczaj: a) uwodzić, b) podbijać, c) zdobywać dzień po dniu?”
– Kogo uwodzić? – mruczy gniewnie Teresa. – Kiedy to było… ale tak, uwodziłam i podbijałam i zdobywałam dzień po dniu, wszystko naraz, cholera, no to którą odpowiedź zakreślić?
– Co robisz, mamusiu? – pyta Złotko i nachyla się, chcąc zajrzeć do tygodnika, ale Teresa zakrywa go ręką: