„I ja kiedyś sypiałam w takim paskudztwie?”, myśli Ewa z furią. „A za piętnaście czy dwadzieścia lat będę tak okropna jak mama? i tak zaniedbana jak tata?” Bach z Presleyem milczą i przez chwile panuje cisza, a wszyscy wpatrują się w Ewę, wciąż stojącą w połowie betonowych, nie wykończonych schodów.
„Teraz ja im zagram”, myśli Ewa i mówi nieswoim, obojętnym głosem:
– Mam dziecko.
Odezwali się naraz, wszyscy troje:
– Gdzie? – zapytała Złotko z ciekawością.
– Miałaś, miałaś! Ale już go nie masz. Już zrobiłaś z tym porządek – prostuje niespokojnie Teresa.
– Dlaczego? – zapytał Jan.
Ewa zastanowiła się. To „dlaczego” było najważniejsze.
– Najpierw nie wiedziałam – odparła spokojnie. – Nie wiedziałam, dlaczego i chyba dalej nie wiem? Trochę było mi go żal. Bo miało jakieś trzy centymetry, wielką głowę i płetwy… Pewnie nie wiecie, ale rączki na początku przypominają płetwy, a w dodatku ono ma wtedy ogon i traci go dopiero w trzecim miesiącu.
– Ogon – powtórzyła zafascynowana Złotko.
– Tak, ogon. Ma też nos, oczy, jeszcze zamknięte, ale już je ma i ma uszy. I słyszy.
– Słyszy? Słyszy nas teraz, gdy rozmawiamy? -. spytała znowu Złotko.
Teresa wpatruje się w starszą córkę z półotwartymi ustami.
– Myślę, że tak, że teraz także nas słyszy i dlatego chciałabym, żebyście pomyśleli, zanim coś powiecie – stwierdza rzeczowo Ewa. Jan odruchowo kiwa głową.
– …więc było mi go żal. Podobno było wtedy wielkości kolibra, tak przynajmniej napisali w broszurze, którą dostałam od lekarza. Koliber to ptaszek… nie wiem, jak wygląda, ale ptaszek. I ja akurat wtedy zobaczyłam drzewo. Ptaki siadają na drzewach, prawda?
Jan znowu kiwnął głową, a Teresa otworzyła usta jeszcze szerzej, aby zaraz je zamknąć.
– Kolibrów nie ma w naszym klimacie. Z biologii miałam troję, nawet nie najgorzej jak na mnie, wiem, że kolibrów u nas nie ma, ale przecież na drzewach przesiadują inne ptaki – ciągnie Ewa.
– Wróble – podpowiada ochoczo Złotko.
– To drzewo nie miało liści, bo to był luty. I nikt nie wiedział, czy to jest kasztan, brzoza, a może dąb. I Ono też nigdy by się tego nie dowiedziało. Nie zdążyłoby.
Teresa znowu otworzyła usta, by nabrać powietrza. Jej sapnięcie rozległo się tak głośno, że wszyscy na nią zerknęli, ale ich oczy ponownie przywarły do Ewy.
– …ale nie to było najważniejsze. Bo przecież potem, gdy już oprzytomniałam, to mogłam wrócić do tego lekarza i powiedzieć, że tak, że skrobiemy je.
– Nie, nie – szepnął Jan, a Teresa ponownie głośno odetchnęła.
– Kogo skrobiemy? – zdziwiła się Złotko.
– Chciałam z kimś o tym porozmawiać. Nawet z kimś nie istniejącym. Ale wtedy uświadomiłam sobie, że każdy ma coś albo kogoś, a tylko ja nie mam nic. Tata ma Bacha, mama Presleya, Złotko ma Barbie…
– Pokemony! – obrusza się Złotko. – Teraz mam pokemony!
– …pokemony – poprawia się Ewa. – a ja nic. Nie mam przyjaciółki, narzeczonego, ani nawet kogoś z rodziny, kto mnie kocha i rozumie lepiej niż inni. Nie mam matury, nie mam żadnych zainteresowań, nie mam pracy, bo Gruby mnie wyrzucił. Nie mam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać, komu mogłabym się zwierzyć, kto by mnie wysłuchał, kto czułby to, co ja czuję. No i właśnie dlatego… – powiedziała Ewa i urwała.
Teresa znowu spazmatycznie nabrała powietrza.
Stali i patrzyli na nią. Złotko z czystym, bezinteresownym zaciekawieniem. Jan w skupieniu, które przecięło mu czoło paroma głębokimi zmarszczkami. Teresa wciąż oddychając jak wieloryb, który przypadkiem znalazł się na brzegu. Ale w tym oddechu już coś nabrzmiewało i rosło, wraz z plamami, które zawsze w chwilach gniewu pojawiały się na jej twarzy, na dekolcie, na ramionach i czerwieniały jak stygmaty.
– Co ty sobie wyobrażasz… – zaczęła cicho Teresa, a w jej gardle coś zabulgotało.
Ewa usłyszała tupot bosych nóg i kątem oka zobaczyła siostrę, czmychającą do swojego pokoju.
„Ja też uciekam”, pomyślała, „uciekam, bo ono się przerazi…”
– Co ty sobie wyobrażasz… – powtórzyła Teresa już trochę głośniej, Ewa odwróciła się na pięcie i pędem wpadła do swojego pokoju, zatrzaskując drzwi.
– Co ty sobie wyobrażasz?!!!! – wrzasnęła Teresa, a jej krzyk przebił swobodnie płaszczyznę drzwi, wpadł do pokoju i zawirował.
Co ty sobie wyobrażasz:
– …że będę utrzymywać ciebie i twoje dziecko? Że będę znosić wstyd, gdy zaczniesz łazić z brzuchem po naszym mieście? i za co to wszystko? Za to, że najpierw bolało mnie jak jasna cholera i dziesięć szwów mi założyli przy porodzie, bo tak się pchałaś na ten świat, jakby było do czego, a potem co noc do ciebie wstawałam, bo wyłaś nocami jak potępieniec, a ja zmieniałam ci obesrane pieluchy, karmiłam, opierałam, kupowałam ci nowe buty i sukienki i książki do szkoły?! a potem pilnowałam cię, żebyś przechodziła z klasy do klasy, bo marzyłam o tym, że pójdziesz na studia, do Krakowa albo Warszawy i znajdziesz tam sobie porządnego chłopaka z dobrej rodziny i staniesz na nogi, będziesz kimś, a nie tak jak ja, nikim i zajedziesz tu kiedyś nowym, własnym autem, a sąsiedzi wyjrzą przez okna i powiedzą, no, ta to daleko zaszła… a gdzie ty zaszłaś? Ty nawet matury nie zdałaś, wstyd mi przyniosłaś przed sąsiadami! i jeszcze dałaś się zaciążyć jakiemuś skurwysynowi, jak jaka głupia i gdy ja wydarłam sobie spod serca te dwa tysiące, a ojciec odjął sobie pięćset od ust, żebyś się tylko tego pozbyła i mogła wszystko zacząć od początku, jeszcze raz, jak porządny człowiek, to ty mi przyłazisz i mówisz, że urodzisz! Kogo urodzisz?! Bękarta urodzisz? Komu urodzisz? Mnie i twojemu biednemu ojcu, który pracuje na poczcie i to, co zarobi, nie wystarcza na życie, ty myślisz, że co?! Że my z ojcem weźmiemy na siebie nie tylko ten wstyd, ale i ciebie z tym bękartem? Nie weźmiemy! Idź stąd w cholerę! Zejdź mi z oczu! Wynoś się z tego domu! To porządny dom! Chyba że znajdziesz tego skurwysyna i zmusisz go do ślubu, albo niech chociaż płaci alimenty! a jak nie, to won!
Ściany pokoju trzęsą się od wrzasku matki, szafa podskakuje na krzywych nogach, framugi okien trzeszczą, nawet kurz wiruje w rytm jej słów, a Ewa kuli się w kącie, osłaniając rękami brzuch.
– Ćśśś… Ono, nie słuchaj. To nie do ciebie. Nie o tobie. Ona tak zawsze. Nie umie inaczej, ale nie jest zła. Nie, ona nie jest zła.
– Teresa… – mówi cicho ojciec i jego głos przenika przez drzwi jak jedna z fraz Bacha, ta grzeczna, spokojna, zgaszona, bardzo poprawna i trochę nudna.
– Co Teresa? Co Teresa?! Jesteś za nią? Przeciw mnie? To napisz do „Milionerów” lub dzwoń do audiotele, bo na razie cała ta twoja rzekoma mądrość jest o dupę rozbić i nic z niej nie mamy! Zdobądź forsę i płać na jej bachora!
Za drzwiami zalega cisza. A potem rozlega się ta druga Bachowska fraza, ta niespokojna i niepokojąca, w której kryje się Bach mniej znany, Bach wciąż nie odkryty, Bach pełen namiętności i emocji.
– Zagram w tych cholernych „Milionerach”, ale daj już spokój!
Potem zapada cisza. Długa, przedłużająca się. I wreszcie słychać niepewny, choć już radosny głos Teresy:
– Zagrasz? Naprawdę? Napiszemy do nich? – pyta.
– Napiszemy – mówi cicho Jan.
– Do audiotele też?
– Też – szepcze tata i Ewa czuje, że to już koniec jego możliwości. Zaraz rozlegnie się ciche człapanie i tata zniknie w swoim pokoju.
Człapie. Znika.
Ono? Jeszcze cię nie ma na tym świecie, a już zrobiłoś krzywdę swojemu dziadkowi. Tak nie wolno. Kajzerka… Cztery nacięcia… Mój Boże… Jesteś jak koliber, a już potrafisz krzywdzić – co będzie potem, gdy już wyjdziesz z mojego brzucha?
Bach i Presley… Bach tłumi emocje, a Presley wyrzuca je jak bebechy z brzucha. To tata i mama. Ja wiem, że ty wolisz Bacha, bo leżysz wtedy spokojnie i słuchasz, nie ruszasz się, nie wiercisz, nie zaciskasz palców u rąk, bo już masz palce, więc wolisz Bacha, ale musisz wiedzieć, że Presley był strasznie nieszczęśliwy, łapał życie wielkimi haustami i umierając, całe wyrzygał i zadławił się nim.